Nauka z Marką

Kursy i korepetycje od 1992 roku. 14 tysięcy uczniów.

Człowiek i jego buty – relacje intymne.

Człowiek i jego buty – relacje intymne.

Buty jako symbol prestiżu, godności oraz zmienności losu w świecie ludzi bogatych i biednych.

Grecka wyspa Lesbos. Tutaj urodziła się najsłynniejsza poetka starożytności Safona. Chwaliła w swoich wierszach piękno życia i siłę miłości, także tej homoseksualnej. Na tę piękną wyspę od kilku lat przybywa coraz mniej turystów. Kąpiąc się w morzu, nie chcą być narażeni na widok przybijających do brzegu przepełnionych migrantami łodzi z pobliskiej Turcji. Odległość jest tak niewielka, tylko 12 km, że dobry pływak mógłby spróbować dopłynąć tu wpław.

Zanim ten wielojęzyczny i wielokulturowy tłum ludzi trafi do swojego wymarzonego europejskiego nieba, z upragnionym poczuciem bezpieczeństwa i wysokim poziomem dobrobytu musi przemierzyć swoisty czyściec. Jest nim obóz przejściowy na wyspie Lesbos w sąsiedztwie miasteczka Moria. W kontenerach i namiotach mieszka tam około 10 tysięcy migrantów, trzy razy więcej niż przeznaczono dla nich miejsc.

Ludzie stłoczeni na niewielkiej przestrzeni, niepewni swego losu, w oczekiwaniu na decyzję władz o przyznanie azylu,  reagują apatią, a nawet agresją. Często wybuchają tu zamieszki. Najgorszy jest los tych najsłabszych, kobiet, a zwłaszcza dzieci. Florian Westphall z organizacji „Lekarze bez granic” alarmował, że nawet jedna trzecia dzieci w obozie Moria dotkniętych jest traumą wojennych przeżyć, myślą o samobójstwie, okaleczają się lub dodatkowo padają ofiarą seksualnego wykorzystania już w samym obozie.

Dlaczego o tym piszę? Bo chciałbym Wam opowiedzieć o Polaku, który mi szalenie zaimponował – Marku Durskim, 40-letnim byłym sportowcu i przedsiębiorcy z Poznania. Uznał on, że los tych ludzi nie jest mu obojętny. Postanowił razem z żoną i trójką dzieci iż spędzi z nimi święta Bożego Narodzenia i Sylwestra. W 2017 i 2018 roku zaoferował im swój wolny czas i umiejętności przy organizacji rozgrywek sportowych, bo tym zajmuje się na co dzień. Dzięki zaangażowaniu jego samego i rodziny dzieciaki  w obozie mogły grać w piłkę, minitenisa, puszczały latawce, wspólnie przygotowały też boisko do gry w siatkówkę. Kiedy lepiej poznał warunki życia w obozie i potrzeby jego mieszkańców, na tegoroczne Boże Narodzenie przywiózł im w prezencie 1000 par butów, które na jego apel zebrali Poznaniacy.

A teraz inna historia, z sierpnia 2019 roku. W kilkunastu miastach w Polsce na ogrodzeniach kościołów, klasztorów i pałaców biskupich grupy demonstrantów zawiesiły dziecięce buciki w ramach międzynarodowej akcji „Baby Shoes Remember” (polskie tłumaczenie „Dziecięce buciki pamiętają”). Jej celem jest upamiętnienie ofiar księży pedofilów i przypomnienie bierności ich przełożonych w ujawnianiu i karaniu sprawców seksualnych nadużyć.

Co łączy te dwie sytuacje? Próba przywrócenia skrzywdzonemu człowiekowi godności, czego symbolem stają się jego buty. Marek Durski nie był przecież w stanie zaradzić wszystkim nieszczęściom migrantów z obozu Moria. To przerasta możliwości jednego człowieka. Mógł natomiast dać im chwilę wytchnienia, gdy wciągał ich w zabawy sportowe i dawał im buty, aby poczuli się lepiej ze sobą i swoją biedą. Uczestnicy protestów przed kościołami także upominali się o godność skrzywdzonych dzieci, które pewnie w tym czasie zdążyły już dorosnąć. Zostały jednak ich dziecięce buciki, które „pamiętają”.

Ciekawe, skąd taka intymna więź człowieka i jego butów? Dlaczego akurat one stały się symbolem życia człowieka i jego losu? Opowiada o tym Muzeum Buta, które – jeżeli kiedyś będziecie w Toronto – powinniście koniecznie odwiedzić. Unikalna kolekcja obejmuje ponad 10 tysięcy eksponatów z różnych stron świata i różnych epok historycznych. Muzeum powstało z inicjatywy rodziny Bata, potentatów na rynku obuwniczym, która po II wojnie światowej przybyła do Kanady z Czech. Nie wiem tylko, czy organizatorzy tego muzeum wiedzieli o dziwnym obyczaju biesiadnym polskiej szlachty – wznoszenia toastów z damskiego pantofelka. Mężczyzna na znak oddania i gorącego uczucia dla swojej wybranki zdejmował jej bucik ze stopy, nalewał tam wino i spełniał toast na jej cześć. Łatwo sobie wyobrazić miny obcokrajowców, gości na takim przyjęciu. W zapiskach z podróży po Rzeczpospolitej z XVIII wieku pewien Francuz wspomina, że widział jak biesiadnicy uklękli przed pewna księżną i zdjąwszy jej pantofelek, napełnili go winem następnie umoczyli w nim koniuszek jej stopy i pili jej zdrowie. Ten dziwaczny obyczaj przetrwał jeszcze do XX wieku. Pamiętam, że na moim własnym weselu jeden z gości – oficer wojska polskiego – kiedy był już podchmielony biegał za mną z pantofelkiem mojej nowopoślubionej żony i próbował mnie nakłonić, bym w ten sposób wzniósł toast za jej zdrowie.

Buty, jak żadna inna część naszej garderoby mają wiele odmian, w zależności od tego, kim jest ich właściciel, co robi, ile ma lat, jaki wykonuje zawód, itp. Mamy podział na buty damskie i męskie, na lato i zimą, dla dzieci i dorosłych, buty sportowe, na co dzień i od święta, buty, które noszą wojskowi i taternicy, buty ortopedyczne i buty dla baletnic. Wszystkie z czasem nasiąkają potem swojego właściciela, zbierają kurz z dróg, które przemierzał i stają się niemymi świadkami historii jego życia.

No właśnie, ślad takiego myślenia znajdziemy w dwóch polskich przysłowiach – „wejść w cudze buty” i „wejść z butami w cudzą duszę”. Mają one przeciwstawne znaczenia. Wejść w cudze buty, czyli postarać się zrozumieć realia życia oraz punkt widzenia innego człowieka i zrobić to delikatnie, z szacunkiem dla jego emocji. Kiedy natomiast wchodzimy z butami, niekiedy nawet buciorami, w cudzą duszę, robimy coś dokładnie odwrotnego. Wtrącamy się bezceremonialnie w czyjeś sprawy, „meblujemy” komuś życie, nie pytając go o zdanie.

Kiedyś ludzie mieli do swoich butów bardzo emocjonalny stosunek, bo one dużo mówiły o nich, ich pozycji społecznej, aspiracjach, zamożności. W dawnej Rzeczpospolitej szlachta nosiła buty skórzane w kolorze czerwonym lub żółtym, eleganckie i drogie nazywane baczmagami, tak aby podkreślić tym samym swój prestiż społeczny. Chłopi byli biedni i na co dzień chodzili boso, a do pracy w polu zakładali buty wykonane z łyka i drewna, wcześniej stopy owinąwszy lnianymi kawałkami płótna, tzw. onucami. Mieli też zwykle jedną parę butów na specjalne, świąteczne okazje, ale musiały im one wystarczyć na bardzo długo, czasami na całe życie. Wkładali je więc, kiedy szli do kościoła na niedzielną mszę, do urzędu lub na ślub.

fot: strój szlachecki z baczmagami
źródło: muzea.malopolska.pl

Buty okażą się ważnym rekwizytem w najsłynniejszym polskim dramacie symbolicznym Stanisława Wyspiańskiego „Wesele”. „Trza być w butach na weselu” – mówi Panna Młoda do Pana Młodego. Ten proponuje jej bowiem, aby je zdjęła, bo nogi miała już zmęczone po kolejnych oberkach. Przecież tańczyć można i bez butów! Wyspiański w tym zdaniu świetnie uchwycił klasową przepaść dzielącą małżonków.

Pan Młody (w rzeczywistości Lucjan Rydel) to wykształcony inteligent z Krakowa, który z całą pewnością mógł sobie pozwolić na zakup wielu par butów. W jego wypowiedziach przewija się wątek dosyć powierzchownej fascynacji wsią, teraz byśmy powiedzieli „ekologicznego” stylu życia:

„od miesiąca chodzę boso,

od razu się czuję zdrowo,

chadzam boso z gołą głową,

pod spód więc nic nie wdziewam,

od razu się lepiej miewam.”

Panna Młoda, Jadwiga Mikołajczakówna, była chłopką z podkrakowskiej wsi Bronowice. Ona znała reguły i zwyczaje swojej warstwy i wiedziała, że takie tańce boso na własnym weselu zostałyby przez wiejską społeczność źle odebrane i złośliwie komentowane. Tak więc Pan Młody chodził boso, bo lubił, a Panna Młoda, bo musiała.

fot: chłopskie łapcie wykonane z łyka
źródło: wikipedia.org

Na swoją ostatnią drogę, do trumny, chłop powinien być obuty, stąd kolejne powiedzenie „umarł w butach”, czyli sprawa skończona, już nic więcej nie da się zrobić. Jeżeli jednak buty były w dobrym stanie i nadawały się do przekazania ich w spadku komuś z rodziny zmarłego, to aby nie stanął on przed Świętym Piotrem boso, zakładano mu na stopy trupięgi. Były wykonane tylko na tę okazję z kiepskiej skóry lub najtaniej jak się tylko dało – z tektury pomalowanej na czarno.

Tutaj odwołam się na chwilę do mojej rodzinnej historii. Moi przodkowie, zarówno ze strony mamy, jak i taty, pochodzili ze wsi w okolic Nowego Sącza. Dziadek Jan prowadził niewielkie gospodarstwo i miał na utrzymaniu sześcioro dzieci. Pewnego dnia w maju 1933 roku poszedł w pole okopywać zagon ziemniaków. Zrobiło się dosyć ciepło, ale ziemia była jeszcze nienagrzana. Aby nie niszczyć swoich butów, pracował boso. W konsekwencji przeziębił się, dostał zapalenia płuc i zmarł. Poziom życia rodziny mojej mamy, i tak bardzo skromny, gwałtownie się pogorszył. Ona sama, jako 14-letnia jeszcze dziewczynka musiała przerwać naukę w szkole i opuścić dom, aby zatrudnić się jako służąca w domu zamożnego krakowskiego lekarza. Po latach bardzo nad tym bolała, bo miała swoje ambicje, lubiła się uczyć, miała spory talent plastyczny, którego nie zdołała już rozwinąć. Nigdy nie zapytałem mojej mamy o to, czy dziadek był pochowany w tych swoich oszczędzanych butach, czy w trupięgach. I już się tego nie dowiem, bo teraz nie ma o to kogo zapytać.

Wzruszający wiersz o takich butach do trumny dla biedaka napisał Bolesław Leśmian.

„Trupięgi”

Kiedy nędzarz umiera, a śmierć swoje proso

Sypie mu na przynętę, by w trumnę szedł boso,

Rodzina z swej ofiarnej rozpaczy korzysta,

By go obuć na wieczność, bo zbyt jest ciernista –

I grosz trwoniąc ostatni dla nóg niedołęgi,

Zdobywa buty z łyka, tak zwane trupięgi.

A gdy go już wystroi w te zbytki żebracze,

Wówczas dopiero widzi, że nędzarz – i płacze! [..]

 

W czasach kapitalistycznej przemiany po 1989 roku stosunek ludzi do zakupu butów bardzo się zmienił. Zamiast raz na całe życie, kupowane były teraz na jeden sezon, ponieważ masowa produkcja pozwalała na ich niską cenę. Powoli znikały też stare warsztaty szewskie, bo takich butów po prostu nie opłacało się naprawiać. Ludzie zamożni oczywiście nadal kupowali drogie buty znanych marek czy na zamówienie. Zakup kolejnej takiej pary stawał się wręcz znakiem snobizmu i wysokiego prestiżu społecznego, czy sposobem na poprawienie sobie nastroju. Najlepiej pokazuje to zjawisko amerykański serial „Seks w wielkim mieście”, w którym główna bohaterka Carrie Brandshow, razem ze swoimi przyjaciółkami robi takie zakupy nałogowo, gromadząc imponującą kolekcję nowych butów znanych projektantów.

Sądzę, że moje pokolenie wychowane na bajkach Andersena, braci Grimm czy Perraulta ma do butów jeszcze inne podejście. W nowych butach jest coś tajemniczego, taka nie do końca nazwana obietnica. Można sobie przecież wyobrazić, że te buty okażą się ku naszemu zaskoczeniu „kaloszami szczęścia” spełniającymi nasze marzenia. Przez chwilę będziemy kimś lepszym, wyjdziemy z ciasnej formy naszej egzystencji, jak to się przytrafiło „Kotu w butach”. Dzięki butom siedmiomilowym przeniesiemy się tam, gdzie chcemy – w myśl powiedzenia „wszędzie dobrze lepiej, gdzie nas nie ma”. Albo jak w „Kopciuszku” nasza szara codzienność cudownie się odmieni, wystarczy aby balowy pantofelek swoim rozmiarem pasował jedynie na naszą stopę. Na koniec zatańczymy w wielkiej, rozświetlonej sali balowej, a zgromadzeni goście będą patrzyli na nas z podziwem i bili nam brawo…

Marek Urban