Za chwilę wiosna, a ja chciałbym Wam opowiedzieć, jak to się stało, że w środku zimy, 1 stycznia rozpoczynamy nowy rok, co wydaje się jednak trochę absurdalne, zważywszy na to, że to w marcu przyroda budzi się do życia i wtedy jest na początek najlepszy czas.
Druga ciekawa sprawa to magiczne obrzędy i zwyczaje związane z zimowym przesileniem na przełomie grudnia i stycznia, kiedy mieszają się groza i pierwotny lęk przed ciemnością, z radosnym oczekiwaniem nowego początku.
Społeczeństwa rolnicze w naturalny sposób łączyły kalendarzowy początek roku z cyklem wegetacji przyrody. Ziemia po zimowym odpoczynku odzyskiwała wiosną siły witalne, a zasiane w niej ziarno najpierw kiełkowało, potem dojrzewało i w końcu przynosiło plon. Rolnicy zbierali go jesienią, aby żywności starczyło nie tylko na przetrwanie zimowych miesięcy, ale i na następne wiosenne zasiewy. Prace polowe i związane z nimi życie rolniczej społeczności toczyło się w cyklu rocznym od wiosny do wiosny. Tak to wyglądało u naszych słowiańskich przodków, ale także u Sumerów, czy Rzymian.
Nieco inaczej układał się kalendarz prac polowych w starożytnym Egipcie, uzależnionym od wylewów Nilu. Kiedy wody rzeki opadały, rolnicy wychodzili na pola użyźnione rzecznym mułem, aby dokonać zasiewu zbóż. Prace rolne odbywały się nie w marcu, ale na przełomie sierpnia i września. W I wieku p.n.e. już pod rzymskim panowaniem ustalono więc, że tym pierwszym dniem roku będzie 29 sierpnia, zmieniony później na 1 września. Tego dnia rozpoczynał się także nowy rok w Cesarstwie Bizantyjskim, co uzasadniano twierdzeniem, że pierwszy dnień stworzenia świata przez Boga miał przypadać właśnie na 1 września.
W starożytnych Atenach nowy rok zaczynał się w środku lata – w lipcu – na pamiątkę święta Panatenajów, ku czci patronki miasta Ateny.
Rolnicy uzależnieni w swojej pracy od łaskawości sił natury szukali opieki i pomocy u bogów, składając im ofiary. Kiedy należało to robić, którego dnia, to wiedzieli tylko kapłani na podstawie wróżb i kalendarza. Mierzenie czasu, określanie początku i końca roku wcale nie było sprawą prostą. Kapłani robili to na podstawie obserwacji nieba i ruchu planet. Najłatwiej było im obserwować księżyc, którzy co miesiąc pojawiał się na nocnym niebie w swoich kolejnych fazach – nowiu, kwadry i pełni. Taki księżycowy miesiąc obejmował 29,5 dnia. Pierwsze kalendarze oparte były na cyklu roku księżycowego podzielonego na 10 lub 12 miesięcy. Kapłani dosyć szybko zauważyli dużą różnicę czasu między rokiem księżycowym i słonecznym. Pełny bowiem obieg ziemi po orbicie wokół słońca zajmuje w przybliżeniu 365 dni i 6 godzin, a rok księżycowy to 354 dni. Z konieczności trzeba więc było w kalendarzu roku księżycowego dodawać dni do wybranych miesięcy lub nawet dodatkowy 13 miesiąc. Procedura ta była niewygodna i wprowadzała zamieszanie w funkcjonowaniu instytucji państwowych i sprawowaniu obrzędów religijnych.
Pierwszymi, którzy stworzyli kalendarz w oparciu o rok solarny byli egipscy kapłani w II tysiacleciu p.n.e. Kluczowe okazały się ich obserwacje lipcowego nieba w momencie wylewu Nilu i współzależności położenia słońca i najjaśniejszej gwiazdy Syriusza. Według ich obliczeń rok słoneczny miał 365 dni, podzielili go na 12 równych miesięcy liczących po 30 dni, do tego dodali 5 dni poświęconych różnym bogom. Pomimo tak ważnych ustaleń w kalendarzu egipskim nadal brakowało precyzji, bo rok solarny trwa 365 dni i 6 godzin, których nie uwzględniono w obliczeniach. Z perspektywy 120 lat błąd dawał już miesiąc opóźnienia. W III wieku p.n.e. król Ptolemeusz III zarządził, aby co 4 lata dodawać jeden dzień dla zniwelowania tej różnicy.
Rzymianie także przeszli długą drogę od stosowania kalendarza księżycowego do słonecznego, zmagając się z podobnymi jak Egipcjanie problemami w obliczeniach. Według tradycji pierwszy kalendarz dla mieszkańców Rzymu opracował sam założyciel miasta – Romulus. Kalendarz ten oparty był na cyklu 10 miesięcy księżycowych i liczył 304 dni. Rok zaczynał się w marcu, a kończył w grudniu, po czym do tych 304 dni dodawano 61 dni zimowych, które nie były numerowane. Ten stary układ roku bardzo dobrze widać w nazwach rzymskich miesięcy pochodzących od liczebników porządkowych: septimus, octavus, nonus, decimus, czyli siódmy, ósmy, dziewiąty i dziesiąty miesiąc w kolejności oraz w utworzonych od tych liczb nazwach: September, October, November, December. Te nazwy miesięcy trafiły później do języka angielskiego i niemieckiego.
W V wieku p.n.e. zmieniono nieco układ miesięcy i w miejsce zimowych dni dodano dwa nowe miesiące: Januarius i Februarius. Pierwszy poświęcony niezwykle ciekawemu italskiemu bogu Janusowi, opiekunowi drzwi, bram i mostów, tego co się zaczyna i kończy. Drugi miesiąc miał być poświęcony na zabiegi oczyszczające przed końcem roku nazywane februa. Nowy rok zaczynał się wtedy w marcu. Po tych zmianach rok w rzymskim kalendarzu księżycowym miał 355 dni, podzielonych na 12 miesięcy o różnej długości. Aby rok księżycowy mógł „dogonić” słoneczny, co dwa lata dodawano nowy miesiąc liczący 22 lub 23 dni. Te wszystkie niedoskonałości, często też błędy w obliczeniach, dały taki skutek, że w I wieku p.n.e. ten dystans między rokiem księżycowym a solarnym zwiększył się aż do 80 dni. Juliusz Cezar, wielki polityk i wódz tamtego czasu, postanowił problem rozwiązać poprzez zasadniczą reformę kalendarza. Zmiana ta nastąpiła w 46 roku p.n.e. według planu opracowanego przez greckiego astronoma z Aleksandrii – Sosigenesa, wzorującego się na egipskim kalendarzu słonecznym. Odtąd rok miał mieć 365 dni podzielonych na 12 miesięcy z dodanym co 4 lata jednym dniem – tak jak w kalendarzu egipskim. Aby zsynchronizować te dwa rożne ze swojej natury kalendarze – księżycowy i słoneczny – jednorazowo wydłużono rok 46 p.n.e. o 80 dni i liczył on wtedy 445 dni. Bardzo istotną zmianą było ustalenie, że nowy rok w życiu publicznym w Rzymie ma się zaczynać 1 stycznia, natomiast 1 marca pozostanie tradycyjnym początkiem roku w sferze religijnej i rolniczej.
Tutaj dochodzimy wreszcie do wyjaśnienia okoliczności uznania 1 stycznia za pierwszy dzień nowego roku w naszym kręgu cywilizacyjnym. Miał na to wpływ autorytet Juliusza Cezara, który potwierdził prawnie coś, co już od ponad 100 lat było polityczną praktyką w Rzymie. Chodziło mianowicie o zwyczaj obejmowania urzędów przez dwóch konsulów właśnie 1 stycznia. Byli to najważniejsi urzędnicy w Rzymie, o szerokich uprawnieniach, także wojskowych. Do ich obowiązków należało przygotowanie legionów do kampanii wiosennych oraz przegląd wojska w marcu na tzw. Polach Marsowych, poza murami miasta. Konsulowie, rozpoczynając urzędowanie 1 stycznia, mieli dwa miesiące, aby przygotować rzymskie wojska do kolejnej wojny. Czasu było niewiele, bo ich kadencja trwała tylko rok, zwykle bez możliwości reelekcji. Pozostali urzędnicy rozpoczynali swoje rządy w marcu, tak jak kiedyś konsulowie. W kalendarzu zapisywano wydarzenia, stosując formułę eponimiczną, czyli kto w danym roku był konsulem. Po tym jak Juliusz Cezar zreformował kalendarz w 46 roku p.n.e., a następnie dwa lata później został skrytobójczo zamordowany, senat Rzymu 1 stycznia 42 roku ogłosił go bogiem i tym samym uznano też ten dzień za wyjątkowy.
1 stycznia składano ofiary staroitalskiemu bogu Janusowi – opiekunowi tego, co się kończy i zarazem zaczyna. Przedstawiano go jako boga o dwóch twarzach, z jednej strony starca, a z drugiej dziecka. Janus idealnie więc nadał się na patrona nowego roku. Rzymska nazwa miesiąca jemu poświęcona – Januarius – podobnie jak inne nazwy rzymskich miesięcy przeszła do języka angielskiego jako January i języka niemieckiego jako der Januar.
Rzymski bóg Janus, rewers współczesnej monety 5 euro
Rzymska administracja w prowincjach Imperium dbała o to, aby oficjalna korespondencja i decyzje władz były spójnie datowane, licząc od 1 stycznia, chociaż honorowano też lokalne zwyczaje kalendarza dat religijnych. Na przykład w Judei, rzymskiej prowincji, świecki nowy rok zaczynał się we wrześniu, a rok religijny miał swój początek tradycyjnie w marcu. Kalendarz juliański był jak na swoje czasy niezwykle nowoczesny i zgodny z najlepszą wiedzą naukową astronomów i matematyków. Przyjęta w kalendarzu rzymskim średnia długość roku słonecznego obejmująca 365 dni i 6 godzin odpowiadała prawdzie pod warunkiem, że pamiętano o dodaniu co 4 lata dodatkowego dnia. Różnie z tym jednak bywało. Okazało się też, że w obliczeniach była drobna nieścisłość: 11,5 minuty w jednym roku, co po 128 latach dawało jeden dzień zwłoki. Z czasem więc ta różnica urosła do kilkunastu dni, którą na trwałe usunął z kalendarza juliańskiego dopiero papież Grzegorz XIII w roku 1582. W październiku tego roku wierni mieli ominąć 10 dni i przejść od razu z 5 do 14 dnia tego miesiąca. Zmieniono sposób obliczania roku przestępnego w taki sposób, że ewentualna różnica miała w przyszłości wynosić zaledwie 1 dzień na przestrzeni 3322 lat. Ten dużo bardziej precyzyjny kalendarz nazywany od imienia papieża – gregoriańskim obowiązuje obecnie w Polsce i w naszym kręgu cywilizacyjnym. Przy kalendarzu juliańskim starego wzoru pozostał kościół prawosławny i dlatego w tym obrządku Boże Narodzenie wypada zwykle 10-12 dni później niż w obrządku katolickim.
„Straszne” dni zimowego przesilenia
Jesteśmy częścią świata natury, która zmienia się wraz z porami roku. To coś bardzo pierwotnego, co oddziałuje na nas mocno, nawet wtedy, gdy nasz kontakt z uprawą ziemi ogranicza się do sadzenia kwiatków na balkonie lub w ogródku.
Nasi przodkowie byli uzależnieni od łaskawości sił natury w stopniu bez porównania większym niż my obecnie. Postrzegali czas koliście, a nie linearnie, jako cztery pory roku, które przychodzą i odchodzą wraz z tym, jak słońce wędruje po niebie. W tym słonecznym kole czasu były jednak pewne magiczne dni należące do sfery sacrum. Gdy dzień i noc są sobie czasowo równe – czyli jest 21 marca i 21 września – wtedy zaczynała się wiosna i jesień. Był też czas walki światłości i ciemności – przesilenia letniego 21 czerwca i zimowego 21 grudnia, gdy początek miały lato i zima. Te cztery magiczne momenty roku porównywano do zaczepów, na których obracało się słoneczne koło pór roku.
Kultury przedchrześcijańskie symbolicznie obrazowały tę opowieść poprzez równoramienny krzyż słoneczny wpisany w okręg. Jedną z odmian krzyża słonecznego była swastyka uznawana przez ludy indoeuropejskie, w tym Słowian za symbol przynoszący szczęście, talizman chroniący przed złymi mocami. Dopóki faszyści nie zohydzili ludziom swastyki, bardzo często pojawiała się ona w herbach polskiej szlachty, oznaczeniach jednostek wojskowych i drużyn harcerskich. Zdobiła też pierwszą polską monetę – denar z czasów Mieszka I.
Krzyż słoneczny i swastyka, fot. wikipedia
Z tych magicznych czterech dni tylko przesilenie zimowe budziło wśród ludzi szczególny niepokój i lek. W religii słowiańskiej istniało wręcz pojęcie „12 strasznych dni” od wieczora 24 grudnia do wieczora 6 stycznia, gdy jasność walczy z ciemnością. Ludzie obserwowali wprawdzie, że dnia w stosunku do nocy przybywa, ale traktowali to jako takie kosmiczne zapasy sił natury z niepewnym do końca wynikiem. Wierzono, że w takim czasie, gdy noc jest najdłuższa, świat duchów i zmarłych jest najbliżej ludzi, prawie na wyciągnięcie ręki. Dzieją się rzeczy niespotykane, np. zwierzęta mówią ludzkim głosem. Słowianie oswajali swój strach przed ciemnością i tym co nieznane poprzez wspólne biesiadowanie, tańce, żarty i wzajemne prezenty. Święto zimowego przesilenia nazywali Szczodrymi Godami lub Kolędą, gdy 24 grudnia rodzina zasiadała do wspólnej uczty. Jedzono potrawy zawierające mak, suszone owoce i grzyby oraz łamano się chlebem. Dla dusz zmarłych stawiano na stole dodatkowe nakrycie z jedzeniem. Po wieczerzy mieszkańcy osady przybywali do świątyni, aby powitać tam boga słońca Swarożyca wyobrażonego jako dziecko w złotej kołysce. Kapłani składali mu dary, zwykle mód, chleb i mleko, aby go wzmocnić przed podróżą po niebie. Pod koniec ceremonii kapłani kropili wiernych wodą używając w tym celu gałązek sosny i rozpoczynali procesję z figurą Swarożyca-dziecka po całym grodzie. Złe moce można było przepędzić poprzez wspólne głośne śpiewy i tupanie, gdy grupa rozbawionych mieszkańców osady chodziła od domu do domu z Turoniem, maszkarą przedstawiająca rogate, czarne zwierzę kłapiące paszczą. Turoń miał symbolizować słonce, które od 24 grudnia coraz szybciej się rusza i nabiera siły. Z tych 12 strasznych dni zimowego przesilenia szczególnie istotne były dla Słowian wieczory: pierwszy (24 grudnia), szósty (31 grudnia) oraz dwunasty (6 stycznia). Wtedy też biesiadowano i bawiono się ze zdwojoną energią. Wraz z pojawieniem się chrześcijaństwa na naszych ziemiach te starodawne słowiańskie obyczaje zostały stopniowo przejęte przez Kościół katolicki w formie świąt Wigilii, Sylwestra i Trzech Króli oraz obyczaju kolędowania w karnawale.
Turoń fot.etnomuzeum.eu
Ten lęk naszych przodków przed ciemnością długiej nocy może nam się obecnie wydawać trudny do pojęcia, bo jesteśmy już przyzwyczajeni do rzęsiście oświetlonych ulic dużych miast i elektrycznego światła, które towarzyszy nam na każdym kroku. Tak jest mniej więcej od 100 lat. Wcześniej przez tysiące lat ludzie, zwłaszcza w naszej części świata, w te zimowe miesiące siedzieli w swoich chatach, bojąc się tego, co czai się za progiem, w gęstym, ciemnym lesie. Ten pierwotny lęk przed ciemnością intensywnie odczuwają jeszcze małe dzieci, które boją się zasypiać same w ciemnym pokoju i proszę, aby im włączyć nocną lampkę. Poczujemy to i my, wystarczy, że niespodziewanie w wyniku awarii zgaśnie światło w naszym mieszkaniu i na ulicy i szybko stracimy dawną pewność siebie, oświetlając otoczenie migocącym światłem świec.
Swoje lęki przed dniami zimowego przesilenia mieli też Rzymianie i przezwyciężali je podobnie jak inne ludy wspólną zabawą, żartami, seksem oraz odwróceniem na krótki czas tradycyjnej hierarchii społecznej. Temu służyło święto Saturnaliów w dniach 17-23 grudnia ku czci boga rolnictwa Saturna, bo kiedy on rządził na ziemi ludziom żyło się bardzo dobrze, panowała powszechna szczęśliwość w opisie porównywalna do biblijnego raju na ziemi. W tych dniach wszyscy ludzie niezależnie od swojej pozycji społecznej i poziomu zamożności byli sobie równi i mieli też wspólnie uczestniczyć w ulicznych zabawach. Niewolnicy otrzymywali od swoich panów prezenty i to panowie w te dni usługiwali im przy stole. 24 grudnia oczekiwano na zwycięstwo światła nad ciemnością, co miał symbolizować rzymski bóg Sol Invictus, czyli Słonce Niezwyciężone lub niezwykle popularny w III wieku w Rzymie irański bóg Mitra. W IV wieku ich miejsce nieodwołalnie zajął Jezus Chrystus. Świat po czasie chaosu i zabawy szybko wracał w stare koleiny – na powrót panowie stawali się panami a niewolnicy niewolnikami.
Sylwester
Zabawy na przełomie roku kojarzymy zwykle z sylwestrową nocą z 31 grudnia na 1 stycznia. Co ciekawe w polskiej tradycji zabawy sylwestrowe stały się popularne dopiero w II połowie XIX wieku i to bardziej w miastach niż na wsi. U nas od średniowiecza bawiono się przede wszystkim w Zapusty, czyli w okresie od święta Trzech Króli 6 stycznia do wtorku poprzedzającego Środę Popielcową. Ten czas karnawałowej zabawy trwał więc około 5 tygodni.
Pomysł na zabawy sylwestrowe przyszedł do nas z zachodu, a dokładnie z Italii. Była tam żywa tradycja rzymskich Saturnaliów i ulicznych maskarad i tańców. W dawnym Rzymie, jak już wspomniałem, 1 stycznia wraz z objęciem urzędów przez konsulów rozpoczynał się nowy rok. Z tej okazji mieszkańcy miasta składali sobie życzenia, obdarowywali się nawzajem prezentami. Mogła to być na przykład rzymska moneta nazywana Asem z wizerunkiem boga Janusa, który był opiekunem tego dnia. Należało więc pójść do jego świątyni i złożyć stosowną ofiarę. Wieczorem Rzymianie ucztowali, bawili się wesoło chociaż już nie z taką intensywnością jak w trakcie Saturnaliów.
Kiedy cesarze Rzymscy w IV wieku uznali chrześcijaństwo za religię państwową oczywiście pogańskie obrzędy Saturnaliów i świąt Janusa stały się zakazane. Tradycja była jednak silniejsza niż wola elit rządzących. Rzymianie i mieszkańcy innych miast italskich dalej gromadzili się na ulicach w czasie przesilenia zimowego, aby się wspólnie bawić, pić wino i żartować. Tylko uzasadnienie było teraz nieco inne.
Otóż w tradycji Kościoła katolickiego jednym z najważniejszych papieży był Sylwester I (314-335), którego pontyfikat przypadł na kluczowy moment w historii chrześcijaństwa. Jeszcze na początku IV wieku z woli cesarza Dioklecjana na gminy chrześcijańskie spadły surowe represje. Kościołowi przybyło męczenników za wiarę, ale też sporo biskupów i księży załamało się w śledztwie. Ostatecznie Kościół jako instytucja przetrwał tę ciężką próbę, a nowy cesarz Konstantyn wraz z drugim współrządzącym cesarzem Licyniuszem wydali w 313 roku w Mediolanie edykt tolerancyjny. Chrześcijaństwo w ciągu zaledwie jednego stulecia z religii prześladowanej staje się religią państwową, a jego kapłani zaczęli z kolei zwalczać stare religie grecko-rzymskie jako pogańskie.
Sylwester I blisko współpracował z cesarzem Konstantynem. Z jego też osobą kojarzono wielki awans polityczny i rozliczne przywileje, którymi cesarz obdarzył Kościół chrześcijański. W VIII wieku prawnicy papiescy sfałszowali dokument nazywany Darowizną cesarza Konstantyna. Miało z niego wynikać, że cesarz rzekomo oddał papieżowi Sylwestrowi całą władzę nie tylko religijną, ale i polityczną w zachodniej części państwa rzymskiego. Sam miał ponoć rządzić tylko we wschodniej części Imperium ze swojej nowo wybudowanej stolicy w Konstantynopolu. Dokument ten długo uważano za autentyczny i kolejni papieże wykorzystywali go w walce o polityczną zwierzchność nad cesarzami i władcami w średniowiecznej Europie.
Ta nagła zmiana, polityki władz cesarstwa wobec chrześcijan, która nastąpiła w IV wieku wydawała się im czymś tak niezrozumiałym i cudownym, że sami widzieli w tym oczywistą ingerencję samego Boga. W ludowych opowieściach to zwycięstwo nad złem, które spotkało wyznawców Chrystusa przybrało nieco baśniową formę. Otóż wierzono, że papież Sylwester I uchronił Rzym i jego mieszkańców przed groźną bestią wyobrażaną jako wąż lub smok, nazywaną też Lewiatanem i uwięził ją w lochach swojego papieskiego pałacu na Lateranie lub Watykanie. Gdy zbliżał się rok 1000 w całej Europie coraz więcej ludzi spodziewało się zapowiadanego w Apokalipsie św. Jana końca świata. Wśród mieszkańców Rzymu znowu ożyła legenda o bestii-smoku żyjącym w lochach papieskiego pałacu. Obawiano się, że zgodnie z różnymi przepowiedniami bestię uwolni świeżo wybrany papież Sylwester II (999-1003). Rzymianie nie lubili go i nie ufali mu, chociaż podziwiali za wyjątkową wiedzę astronomiczną i matematyczną, którą posiadł dzięki kontaktom z arabskimi uczonymi. Wręcz posądzano papieża o pakt z diabłem, bo był za mądry jak na swoje czasy.
Papież Sylwester I czyni cuda:
po prawej stronie wskrzesza zmarłych, po lewej walka ze smokiem – Maso di Bianco XIV wiek,
fot. deon.pl
W nocy 31 grudnia nic się jednak specjalnego nie wydarzyło. Nie było końca świata i bestii-smoka na ulicach miasta. Za to pojawiły się tam tłumy mieszkańców Rzymu, bawiąc się i radując, że pewnie kiedyś umrą, ale jeszcze nie tym razem. Powtarzano te zabawy w kolejnych latach i, jak wiadomo, tradycja ta jest żywa do dnia dzisiejszego.
Święto Osła i Święto Głupców
W średniowieczu w czasie zimowego przesilenia ulicami miast wędrowały rozbawione grupy przebierańców, w których najwięcej było dzieci, żaków, młodych kleryków w otoczeniu kuglarzy i wędrownych artystów. 28 grudnia obchodzono Święto Młodzianków na pamiątkę rzezi niewiniątek w Betlejem, natomiast kilka dni później Święto Osła. Obie te ceremonie zaczynały się w kościele, gdzie zgromadzeni wybierali na ten jeden dzień swojego Króla Głupców. To on był organizatorem wszelkich wygłupów i żartów, które miały początek już w samej świątyni. Później rozbawiony tłum wylewał się na ulice, formował barwny pochód i rozpoczynała się zabawa. Mężczyźni przebierali się za kobiety i duchownych, śpiewano sprośne piosenki i bezkarnie żartowano ze swoich przełożonych i rządzących. Tańce pełne były odniesień do sfery seksu.
Z kolei na początku stycznia zbierano się w kościele, aby owacyjnie powitać wprowadzanego tam osiołka. Śpiewano na jego cześć specjalne psalmy, wygłaszano kazania pełne pochwal pod jego adresem za zasługi dla Świętej Rodziny. To w końcu osiołek obok wołu był w stajence, gdy urodził się mały Jezus i ogrzewał go własnym ciałem. Na jego grzbiecie Maria z dzieciątkiem w towarzystwie Józefa uciekała do Egiptu przed gniewem króla Heroda. Dorosły już Jezus także na osiołku wjeżdżał w Niedzielę Palmową do Jerozolimy.
Święta rodzina ucieka do Egiptu
Kopalnia Soli w Wieliczce
fot. archiwum prywatne
Ponieważ ceremonia w kościele trwała kilka godzin, osiołek w tym czasie był karmiony i pojony, a rozbawieni uczestnicy także sporo jedli i pili wino, wygłupiali się, naśladując ryki osła i tańcząc wokół niego. Z kościoła procesja z osiołkiem w roli głównej przystrojonym w ozdobną kapę i biret wyruszała w miasto. Przyłączali się do niej mieszkańcy i bawili się równie dobrze jak w trakcie pochodu Święta Głupców.
Co z naszej perspektywy wydawać się może dziwne, duchowni nie tylko na te zabawy przyzwalali, ale jeden z arcybiskupów francuskich na początku XIII wieku Piotr z Corbeil opracował szczegółowy scenariusz Święta Osła jako ceremonii kościelnej. Tolerancja Kościoła miała jednak swoje granice. W burzliwych czasach reformacji te mające niemal pięćset lat tradycji święta, zostały zakazane. W średniowieczu teologowie dopuszczali takie „ekscesy” w kościele, bo byli zdania, że w jakiś sposób ma to swoje ewangeliczne uzasadnienie. Jezus powiedział przecież: „Tak będą ostatni pierwszymi, a pierwsi ostatnimi” (Ewangelia św. Mateusza 20.16) oraz „Zaprawdę powiadam wam, ktokolwiek by nie przyjął Królestwa Bożego jak dziecię, nie wejdzie do niego” (Ewangelia św. Marka 10.15). Miały więc to być święta tych, którzy na co dzień znajdowali się na samym dole hierarchii społecznej, wykorzystywanych i poniżanych, często dzieci, biedaków i szaleńców – osób chorych psychicznie. W ich towarzystwie miał się też znaleźć osiołek, zwierze ciężko pracujące i zwykle źle traktowane przez ludzi. Oczywiście to teologiczne uzasadnienie wzmacniało tylko starą tradycję i chęć do zabawy w czasie zimowego przesilenia.
Jak można oswoić strach przed tym, co nam zagraża? Ludzie wypracowali różne strategie. Dla jednych wsparciem była modlitwa, dla innych mocne trunki. W „strasznych dniach” zimowego przesilenia w oswojeniu leku pomagały ludziom żarty często o podtekście seksualnym, wspólne śpiewy i tańce oraz życie na opak, czyli przebieranki, maskarady, odwrócenie hierarchii społecznej. Potwierdzają to pośrednio opowieści o codziennym życiu więźniów obozów koncentracyjnych, gułagów i skazańców w celach śmierci. Wszędzie tam wyjątkowo cennym towarzyszem niedoli był ten, który znał różne ciekawe historie z filmów czy książek, miał niezwykłe życiowe przygody i potrafił o tym opowiadać, no i oczywiście w cenie były wszelkie pieprzne historyjki damsko-męskie. Istniał cały specyficzny rodzaj dowcipów wisielczych i obozowych, śmiesznych dla samych zainteresowanych, bo ten śmiech pomagał im przetrwać i oswoić grozę śmierci. Może to jest też jakąś wskazówką dla nas wszystkich na cały nowy rok 2023, który z pewnością łatwy nie będzie.
Aby oswoić własne lęki i niepokoje warto spędzać jak najwięcej czasu z innymi ludźmi, dużo się śmiać i żartować w miłym towarzystwie z siebie i innych, dzielić się opowieściami, bo to działa terapeutycznie i daje nadzieję, że wszystko będzie dobrze, czego też życzę wszystkim czytelnikom moich tekstów.
Marek Urban