Białe plamy to pojęcie na pozór wewnętrznie sprzeczne, bo jeżeli plama jest biała to przecież zlewa się z otoczeniem i nie powinniśmy jej widzieć. Jednak mamy przekonanie, że ona gdzieś tam istnieje.
Pierwsze znaczenie tego idiomu to puste miejsce na mapie, biała plama oznaczająca obszar niezbadany przez podróżników i nieopisany przez geografów (łac. terra incognita).
Europejczycy rozpoczęli intensywne poznawanie nowych kontynentów w XV wieku. Pragnienie bogactwa i sławy pierwszych odkrywców napędzały do działania żeglarzy – Bartolomeo Diaza, Krzysztofa Kolumba, Vasco da Gamy i w końcu Ferdynanda Magellana. Powstawały pierwsze kompanie handlowe, które za zgodą i pod kuratelą władców europejskich zakładały swoje przyczółki – faktorie handlowe w Ameryce, Azji i Afryce. Europejscy kupcy z Portugalii, Hiszpanii, Holandii, Anglii mieli swoje bazy głównie na zachodnim wybrzeżu Afryki z powodu handlu niewolnikami, kością słoniową i złotem. Nie zapuszczali się w głąb „Czarnego Lądu” z obawy przed chorobami tropikalnymi, malarią i dengą, na które biali ludzie nie mieli odporności immunologicznej oraz ze strachu przed wojowniczymi plemionami afrykańskimi. Szczególnie przerażały ich opowieści o kanibalach i łowcach głów.
Dlatego po niemal 400 latach ożywionych kontaktów handlowych Europejczycy mieli jakieś pojęcie o 15% obszaru Afryki. Na mapach tego kontynentu z połowy XIX wieku europejscy geografowie dosyć dokładnie opisywali wybrzeża Afryki, pozostawiając w środku wielkie białe plamy. To się zaczęło zmieniać w drugiej połowie XIX wieku wraz z tym, że Europejczycy nauczyli się wytwarzać dosyć skuteczny lek na malarię – chininę.

Porównanie mapy Afryki w latach 1880–1913, fot. wikipedia.pl
Szybki postęp techniczny pozwolił też europejskim armiom uzyskać miażdżącą przewagę nad afrykańskimi wojskami państw plemiennych. Miały one do dyspozycji broń palną, ale taką jaką europejczycy posługiwali się 100 lat wcześniej w trakcie wojen napoleońskich. W bezpośrednim starciu nie mieli żadnych szans, gdy armie niemiecka, angielska czy portugalska użyły karabinów powtarzalnych ładowanych od tyłu, artylerii dalekiego zasięgu czy kanonierek na rzekach.
Hasło do wielkiego wyścigu po skarby ukryte w głębi „Czarnego Lądu” dali politycy najważniejszych Państw europejskich i USA, którzy spotkali się w 1884 roku na konferencji w Berlinie. Jej gospodarzem był kanclerz Niemiec Otto Bismarck, który był bez wątpienie wybitnym politykiem i mężem stanu. Jego życiowym dziełem było doprowadzenie w 1871 roku krwią i żelazem” do zjednoczenia 39 państewek niemieckich w jeden silny organizm państwowy Cesarstwo Niemieckie – II Rzeszę. Otto Bismarck nie uważał, że zdobywanie nowych kolonii ma być głównym celem niemieckiej polityki. Raczej chciał się skupić na polityce wewnętrznej i utrzymaniu pokoju wśród mocarstw europejskich. Konflikty kolonialne traktował jako potencjalne źródło wojny w Europie. Dlatego dobrze nadawał się jako gospodarz i mediator godzący sprzeczne interesy władców europejskich w Afryce. Dzięki jego talentom dyplomatycznym na konferencji w Berlinie w latach 1884-1885 14 delegacjom udało się wypracować kompromisowe rozwiązanie, oczywiście kosztem mieszkańców Afryki, których nikt o zdanie nie pytał. Państwa kolonialne, ruszając w 1885 roku do wyścigu o Afrykę, miały grać zespołowo, to znaczy konsultować ze sobą wzajemnie przebieg granic swoich nowych posiadłości. Kiedy przyjrzymy się uważnie współczesnej mapie Afryki to bez trudu zauważymy zastanawiająco dużo linii prostych wyznaczających granice między państwami. To nie przypadek, bo europejscy dyplomaci i generałowie wykreślali je „od linijki”. Nie zważano przy tym zbytnio na naturalne ukształtowanie terenu czy interesy lokalnych plemion, których odwieczne ziemie i pastwiska dla bydła mogły łatwo rozdzielić sztuczne granice wyznaczane przez białego człowieka.

Otto Bismarck – kanclerz II Rzeszy, fot. wikipedia.pl
W Berlinie przyjęto też zasadę „kto pierwszy, ten lepszy” pod tym jednak warunkiem, że państwo europejskie, które przejmie dany obszar Afryki pod swoją kontrolę, ma to zrobić faktycznie, a nie tylko deklaratywnie. To znaczy musi tam się od razu pojawić kolonialna administracja i siły porządkowe.
Wielkim nieobecnym na konferencji w Berlinie był król Belgii Leopold II, który jednak aktywnie działał na swoją rzecz poprzez innych polityków, świetnie opłacanych przez niego dziennikarzy, podróżników i ówczesnych celebrytów. Jego celem było uzyskanie zgody ze strony państw reprezentowanych w Berlinie na przekazanie mu pod osobistą kontrolę samego środka afrykańskiego kontynentu – Konga. Miał to być swoisty eksperyment humanitarny i cywilizacyjny. Król Belgii Leopold II obiecywał, że dzięki jego staraniom Afrykanie przejdą w przyspieszonym tempie od prymitywnej gospodarki plemiennej do uroków wysoko rozwiniętej cywilizacji białego człowieka.

Król Belgii Leopold II, koniec XIX-początek XX wieku, fot. meisterdrucke.pl
W środku dżungli miały powstawać drogi, szkoły, szpitale, a misjonarze głosiliby Afrykanom dobrą nowinę o Chrystusie. Król deklarował się też jako zdecydowany przeciwnik niewolnictwa. Na terenie jego prywatnego państwa nazywanego Wolnym Państwem Kongo wszystkie spółki handlowe, nie tylko belgijskie, miały swobodnie prowadzić swoje interesy. Konferencja w Berlinie zaakceptowała plan Leopolda II i dlatego też przeszła do historii jako konferencja kongijska.
W latach 1885-1914 wyścig o kolonialne zdobycze w Afryce doprowadził do tego, że w krótkim czasie zniknęły z mapy tego kontynentu „białe plamy”. Europejczycy rozdrapali między siebie cenne w rożne minerały ziemie „Czarnego Lądu”, przy okazji po swojemu cywilizując „dzikusów”. Owszem, budowali także dla własnej wygody i interesu linie kolejowe, szkoły i szpitale, niosąc jednak Afrykanom ogrom bólu i cierpienia, dając im na każdym kroku odczuć swoją kulturową wyższość, a nawet pogardę.

Mężczyźni zbierający kauczuk (okolice Lusambo, region Kasai), fot. wikipedia.pl
Król Belgii Leopold II ma na zdjęciach z epoki wygląd dobrotliwego starszego pana, który mógłby na spotkaniu świątecznym – w przebraniu świętego Mikołaja – rozdawać dzieciom prezenty. Mimo, że osobiście pewnie nikogo fizycznie nie skrzywdził, a nawet nigdy nie był w Kongu, jest odpowiedzialny za śmierć co najmniej 4-5 milionów ludzi. Czyni go to nominalnie jednym z największych zbrodniarzy w historii ludzkości. W latach 1885-1908 na jego polecenie stworzono w Wolnym Państwie Kongo system ekstremalnego wyzysku i pracy przymusowej miejscowej ludności. Źródłem bogactwa Leopolda II był, oprócz kości słoniowej, naturalny kauczuk pozyskiwany z pnączy lian rosnących w głębi kongijskiej dżungli.
Społeczności każdej z wiosek były zobowiązane do zbierania bardzo dużej ilości kauczuku, który w Europie stał się poszukiwanym surowcem do produkcji gumy, a z niej opon samochodowych. Prywatna armia króla Leopolda II, tzw. Force Publique składająca się z około 20 tysięcy czarnoskórych najemników dowodzonych przez belgijskich oficerów otaczała daną wieś, a następnie oddzielała kobiety i dzieci od mężczyzn, którzy mieli od tej chwili wyruszyć do dżungli na poszukiwanie kauczuku. Jeżeli zbiory nie były wystarczające, kobiety były za karę gwałcone i zabijane. Jakakolwiek próba buntu ze strony mężczyzn kończyła się torturami, chłostą i śmiercią. Najemnicy z Force Publique otrzymywali od swoich belgijskich przełożonych ściśle wyliczoną ilość naboi, z których mieli się rozliczyć. Aby nie marnować amunicji na przypadkowe strzały czy polowania, mieli po zabiciu Kongijczyka odciąć mu prawą dłoń. Po przeliczeniu ilości takich dłoni najemnik otrzymywał stosowne wynagrodzenie.
Wieści o strasznym losie – jak wtedy mówiono – „dzikusów” w Kongo zaczęły docierać do Europy. Król Leopold II opłacał całą grupę dziennikarzy i polityków, którzy mieli wszem i wobec temu zaprzeczać i utrzymywać fikcję cywilizacyjnej misji białego człowieka w Kongu. Jednak tych niepokojących wiadomości było już zbyt wiele. W odruchu współczucia zaczęli o tym pisać wybitni intelektualiści tamtej epoki – Mark Twain, Arthur Conan Doyle, a przede wszystkim Joseph Conrad, pisarz polskiego pochodzenia . W 1899 roku wydał niewielkie opowiadanie „Jądro ciemności” będące najlepszym literackim komentarzem do opisywanych wydarzeń. Na kanwie tego tekstu powstał wiele lat później, w 1979 roku, świetny film Francisa Forda Coppoli „Czas Apokalipsy”. Ostatecznie król Leopold II, aby wyciszyć skandal, postanowił odsprzedać swoja prywatną kolonię państwu belgijskiemu za pokaźną kwotę 3,8 mln funtów. Co więcej część z uzyskanych w ten sposób funduszy przeznaczył na budowę w swoim kraju szkół i bibliotek , czy różne akcje charytatywne. Zasłużył tym sobie na wdzięczną pamięć rodaków i kilka pomników w Brukseli i Antwerpii. Dopiero całkiem niedawno, bo w 2020 roku pojawiła się wśród Belgów głębsza refleksja w ocenie dorobku króla Leopolda. Jeden z jego brukselskich pomników został przez demonstrantów oblany czerwoną farbą i władze postanowiły oddać monument do renowacji. Nie wiadomo, czy jeszcze wróci na poprzednie miejsce.
Jednym z mieszkańców Wolnego Państwa Konga był Ota Benga – Pigmej z plemienia Mbuti, który na własnej skórze doświadczył „dobrodziejstw” rządów białego człowieka. Kiedy był na polowaniu w dżungli, jego wioska została zaatakowana przez najemników króla Leopolda z Force Publique. Jego żona i dwoje dzieci zostały zamordowane, a on sam po jakimś czasie dostał się w ręce handlarzy niewolników. Jego tragiczny los się odmienił, gdy spotkał na swojej drodze amerykańskiego odkrywcę i biznesmena Samuela Vernera. Ten zainteresował się jego historią i za cenę pół kilograma soli i beli sukna wykupił go z niewoli. Miał wobec niego jednak pewien plan. Chciał zorganizować grupę Murzynów, którzy wyjadą razem z nim do USA i wezmą udział w publicznych inscenizacjach nazywanych umownie „wioskami Murzynów” lub bardziej dosadnie „ludzkim zoo”. Oza Benga zgodził się na tak daleką podróż, co więcej przekonał do niej też kilku swoich pobratymców. W końcu czerwca 1904 roku grupa trafiła do St. Luis, ale bez Vernera, który w drodze zachorował na malarię. Kongijczycy mieszkali w prowizorycznych szałasach, ubrani w tradycyjne plemienne stroje, tańczyli i swoją egzotyką zabawiali tysiące białych widzów, którzy płacili za bilety, aby ich oglądać. Przesłanie tych „murzyńskich wiosek” było jasne: ci czarni to dzikusy, żyjący bliżej natury niż cywilizacji, a na drabinie ewolucyjnej sytuują się pomiędzy gorylami a białym człowiekiem i tak też trzeba ich traktować.

Ota Benga w bronx Zoo, 1915–1916, fot.wikipedia.pl
Ota Benga miał 21 lat, gdy przybył do USA, i mimo ciężkich życiowych przeżyć był młodzieńcem bardzo pogodnym i lubianym przez otoczenie. Nie bardzo wiedział, czy chce wracać do ojczyzny, czy szukać swojego miejsca w świecie białych ludzi. Jego opiekun Samuel Verner załatwił mu pracę w nowojorskim zoo, gdzie miał doglądać zwierząt, ale kiedy dyrektor zoo zobaczył, że zwiedzający bardzo żywo reagują na Ota Bengę postanowił z niego samego uczynić główną atrakcję. Siedział w klatce razem z orangutanami, potem pod opieką strażnika oprowadzano go po terenie zoo, gdzie rozbawiona publiczność zaczepiała go, popychała, podstawiała nogi, a kiedy w końcu próbował się bronić, został zamknięty w klatce z tabliczką: „Ota Benga, afrykański pigmej z Wolnego Państwa Konga, wiek 23 lata, wzrost 4 stopy 11 cali, waga 103 funty”.
Doświadczenie podboju Afryki w II połowie XIX wieku ale i odkrywania Czarnego Lądu przez takich podróżników jak David Livingstone i Henry Morton Stanley wzbudziło wśród europejczyków zaciekawienie: jak ci ludzie wyglądają, jak żyją? W czasach, gdy nie było jeszcze kina, rolę żywych obrazów pełniły właśnie takie „murzyńskie wioski” organizowane w latach 1870-1940 w wielu stolicach europejskich. Cieszyły się one olbrzymią popularnością. Jednak te inscenizacje utrwalały wszelkie rasistowskie stereotypy o wyższości ludzi o białej skórze nad „czarnymi dzikusami”, których dla ich dobra trzeba ucywilizować, czyli zmusić do przyjęcia europejskiego systemu wartości i stylu życia. Wioski murzyńskie bardzo szybko zaczęły przypominać „ludzkie zoo”. Szczególną ekscytację seksualną wśród białych mężczyzn budziły afrykańskie kobiety, uczestniczki takich inscenizacji, z oczywistych kulturowych powodów bardzo skąpo ubrane. Mężczyźni nie tylko głośno komentowali ich wygląd, ale też bez skrępowania podchodzili do nich i je dotykali. No tak, ale to były przecież „dzikuski”, a nie białe kobiety, które w tamtej epoce były „zapięte pod szyję”, nosiły gorset i spódnicę do kostek.
Ota Benga bardzo chciał, aby biali uznali go za swojego. Nosił ubrania w amerykańskim stylu, nauczył się dobrze mówić po angielsku, znalazł pracę w fabryce tytoniu, jednak cały czas czuł się wśród białych obco. Chciał wrócić do Afryki, ale gdy w 1914 roku wybuchła I wojna światowa ustał ruch pasażerski statków. To go załamało i popadł w depresję. 20 marca 1916 roku w wieku 32 lat rozpalił uroczyste ognisko i zaczął rytualny taniec i śpiew swojego plemienia, a następnie z pożyczonego pistoletu strzelił sobie w serce. Chciał bowiem, aby jeżeli nie ciało to chociaż jego dusza powróciła do Konga.
W czasie, gdy król Leopold II musiał z żalem rozstać się ze swoją prywatną kolonią, w sąsiedniej Namibii, będącej wtedy pod władzą niemiecką, doszło do buntu plemion Herero i Nama. Biali osadnicy brutalnie pozbawiali ich pastwisk i najlepszej ziemi pod uprawę. W latach 1904-1905 regularne oddziały niemieckie dowodzone przez generała Lothara von Trotha nie tylko pokonały wojowników Herero, ale dokonały na tym niewielkim narodzie liczącym około 80 tysięcy członków planowego ludobójstwa. Mężczyźni, którzy tę akcję przeżyli zostali wraz z kobietami, dziećmi i resztkami bydła wypędzeni na pustynię. Wojska niemieckie kontrolowały nieliczne ujęcia wody i strzelały do każdego, kto się do nich zbliżył. Tych, którym w swoje łaskawości generał darował życie, kazał potem zamknąć w obozie koncentracyjnym na wyspie Shark Island (Wyspa Rekinów) będącym faktycznie obozem śmierci. Mieli oni budować dla białych kolonistów linię kolejową. Warunki życia w obozie były tak straszne, że więźniowie przeżywali tam raptem kilka miesięcy. Nadzorcy ich ciała często po prostu wrzucali do morza i dryfowały one wzdłuż rozświetlonego nabrzeża miasta Luderitz, gdzie w knajpach i piwiarniach bawili się Niemcy.
To nie oni jednak wymyślili obozy koncentracyjne. Palma pierwszeństwa należy się Anglikom, którzy w latach 1899-1902 na terenie dzisiejszej RPA toczyli ciężkie walki z Burami, czyli potomkami holenderskich osadników. To oni założyli tutaj swoje kolonie Transwal, Orania i Natal. Angielscy osadnicy przybyli później, ale łakomym okiem patrzyli na ich ziemie, gdzie były cenne złoża złota i diamentów. Burów było mniej, ale walczyli niezwykle bohatersko i, kiedy nie mogli pokonać angielskiej armii w otwartym polu, przeszli do działań partyzanckich. Anglicy postanowili więc sterroryzować Burów w ten sposób, że zamknęli prawie 120 tysięcy kobiet i dzieci w obozach koncentracyjnych z niewielką ilością jedzenia, wody i lekarstw. Gorący klimat zrobił swoje. W krótkim czasie zmarło w obozach około 30 tysięcy uwięzionych, w tym 22 tysięcy dzieci. Wobec tak tragicznego losu najbliższych Burowie – mężczyźni – złożyli broń.
Marian Turski, zmarły niedawno wybitny dziennikarz i inicjator powstania Muzeum Żydów Polskich „Polin” w Warszawie, więzień Auschwitz, w jednym ze swoich przemówień powiedział słynne zdanie „Pamiętajcie, że Auschwitz nie spadło z nieba”, ten zbiorowy mord był przygotowywany dużo wcześniej. Miał rację, bo wszystkie elementy składowe Holocaustu były wymyślone i opisane na przełomie XIX i XX wieku, jeszcze zanim Hitler się urodził. Pojęcia czystości rasowej, przestrzeni życiowej dla lepszej rasy i doskonalenia białej rasy przez stopniowe eliminowanie słabszych jednostek już dużo wcześniej były obecne w głowach polityków, naukowców i filozofów.
Próba generalna masowego mordowania ludzi miała miejsce z dala od Europy w południowej Afryce na początku XX wieku, a potem jeszcze raz powtórzona i utrwalona na terenie Turcji w latach 1914 i 1915, gdy ofiarą ludobójstwa stało się ponad milion Ormian. Wszystko było więc gotowe, pozostało tylko kwestią otwartą gdzie i kiedy wydarzy się to po raz kolejny.
Białe plamy w gazetach
Polska odrodziła się w 1918 roku wprawdzie jako państwo niepodległe, ale bardzo biedne, dodatkowo szarpane konfliktami społecznymi i etnicznymi. W tych warunkach system demokratyczny rządów w państwie był pożądany, ale niezwykle trudny do realizacji. W latach 1919-1926 premierzy zmieniali się średnio co pół roku, szalała inflacja i bezrobocie. Dlatego marszałek Józef Piłsudski w maju 1926 roku postanowił odsunąć od władzy legalne władze II RP czyli premiera Witosa i prezydenta Wojciechowskiego, aby uzdrowić sytuację w kraju, czyli przeprowadzić jego „sanację”. Z czasem kolejne ekipy rządowe ludzi bliskich Piłsudskiemu, nazywane sanacyjnymi, coraz ostrzej atakowały opozycję, a w latach 30-tych można wręcz mówić o autorytarnych rządach sanacji.
Elementem „dokręcenia” politycznej śruby były coraz dalej idące ingerencje cenzury w tekstach zamieszczanych w opozycyjnych gazetach. Cenzorzy szczególnie interesowali się gazetą PPS-u „Robotnikiem”. Po kolejnych ingerencjach cenzorskich redaktorzy „Robotnika” zdecydowali się nie na usuwanie inkryminowanych zdań, ale całych artykułów, zostawiając w szpalcie gazety puste miejsca. Stąd też brało się popularne wtedy powiedzenie, że w gazecie pojawiły się „białe plamy”.

Strona tytułowa dziennika „Robotnik” z dnia 14 listopada 1931 r., z którego wycięto artykuł wstępny, fot. wikipedia.pl
Niespodziewanie taki pomysł gry z cenzurą powrócił w czasach „Solidarności”. Jednym z najbardziej dramatycznych momentów politycznej walki w 1981 roku były tzw. „wydarzenia bydgoskie”, gdy milicjanci pobili kilku działaczy Solidarności w budynku Wojewódzkiej Rady Narodowej. Związek zawodowy Solidarności zagroził władzy strajkiem generalnym w całym kraju. Dziennikarze popularnej popołudniówki „Wieczór Wrocławia” chcieli wtedy rzetelnie opisać przebieg wydarzeń w Bydgoszczy na co nie pozwalała ówczesna cenzura. Redaktor naczelny podjął decyzję o druku numeru gazety z pustym miejscem po artykule. Andrzej Mielcarz, dziennikarz „Wieczoru Wrocławia” mówił później, że: to było takie „obejście cenzora”. Nie było przecież zapisu, że nie wolno puścić białej plamy. Cenzor oceni o teksty, mógł je dyskwalifikować bądź aprobować. Natomiast pustej plamy instrukcja działania cenzora nie przewidywała…
„Białe plamy” w zbiorowej świadomości wydarzeń z przeszłości
W czasach PRL-u były pewne tematy z przeszłości, o których nie można było mówić w ogóle lub tylko w sposób zgodny z oficjalnym stanowiskiem władz. Na takiej liście znajdowała się sprawa losu polskich oficerów zamordowanych w 1940 roku przez NKWD, wojny polsko – bolszewickiej w 1920 roku, sfałszowanych wyborach parlamentarnych w 1947 roku czy też informacje o masowych mordach na ludności polskiej na Wołyniu w roku 1943. Oczywiście, gdy zaczął się tzw. „karnawał Solidarności”, ukazało się mnóstwo publikacji historycznych na te tematy, jak wtedy mówiono zapełniających „białe plamy” w naszej świadomości historycznej.
Czy takie „białe plamy” były też po 1989 roku, już w wolnej, demokratycznej Polsce bez cenzury?
Moim zdaniem były i nadal są wydarzenia z polskiej historii, o których mówi się szeptem, a najlepiej w ogóle. Dotyczy to przede wszystkim niezwykle bolesnej kwestii stosunku dużej części polskiego społeczeństwa wobec żydowskich sąsiadów w chwili ich zagłady z rąk nazistów. Trudna była i jest do przyjęcia prawda o tym, że nie wszyscy Polacy podczas II wojny światowej pomagali Żydom czy chociaż im współczuli, zachowując życzliwą neutralność. Dopiero badania historyczne ostatnich lat pokazały jak wielu było takich Polaków, którzy Żydów wydawali i aktywnie pomagali Niemcom w likwidacji gett, chociażby jako członkowie polskiej granatowej policji, czy lokalnych jednostek straży pożarnej. Ta konkretnie „biała plama” stopniowo wypełnia się treścią, bo od czasu wydania słynnej książki Jana Grossa „Sąsiedzi” o pogromie w Jedwabnem z 2000 roku ukazało się na te tematy kilkaset rożnych publikacji, reportaży, powieści, kilkanaście filmów dokumentalnych i fabularnych.
Biała plama to idiom w języku polskim wskazujący na coś czego nie widzimy, czego z różnych powodów nie ma, a być powinno na mapie, w gazetach, świadomości historycznej naszej społeczności. Intencjonalnie „biała plama” to nic dobrego i powinna zniknąć wypełniona odpowiednią treścią.