Nauka z Marką

Kursy i korepetycje od 1992 roku. 14 tysięcy uczniów.

Blog: Zanurzeni w historii: Cukier krzepi, cukier truje. Od luksusowej przyjemności dla elit do niszczącej zdrowie używki dla mas.

Blog: Zanurzeni w historii: Cukier krzepi, cukier truje. Od luksusowej przyjemności dla elit do niszczącej zdrowie używki dla mas.

Słodki smak jest dla każdego człowieka już od narodzin czymś naturalnym i przyjemnym. Mama karmi swoje dziecko mlekiem z własnej piersi, które jest słodkie, bo zawiera w sobie jeden z rodzajów cukru – laktozę. Wielu z nas słodki smak podświadomie kojarzy z nagrodą w postaci różnych słodyczy, jakimi w dzieciństwie byliśmy obdarowywani przez dorosłych.

Zdaniem antropologów w rozwoju ewolucyjnym naszych dalekich przodków z afrykańskiej sawanny – homo sapiens – słodki smak był dla nich nagrodą za ich wysiłek włożony w zerwanie z wysokich drzew dojrzałych owoców. Znajdują się w nich bogate w kalorie cukry proste – glukoza i fruktoza. Człowiek jednak z wraz z rozwojem swojej cywilizacji chciał uniezależnić się od natury. Szukał więc innych źródeł słodkiej przyjemności i udało mu się wymyślić, jak pozyskać cukier z wielu różnych roślin.

Najlepiej nadawała się do tego trzcina cukrowa, roślina rosnąca w gorącym klimacie Azji Południowo-Wschodniej. Trzcina, podobnie jak owoce, zawiera cukry proste – glukozę i fruktozę – ale połączone w jedno w cukrze złożonym – sacharozie. Aby się do niej dobrać, należało ściąć wysokie na trzy do sześciu metrów łodygi, wycisnąć z nich sok i poddać go obróbce cieplnej. Na końcu tego procesu uzyskiwano cukier trzcinowy o ciemnożółtym kolorze. Sprzedawano go w dużych kawałkach o wadze od dwóch do ośmiu kilogramów, które ze względu na swój kształt nazywano cukrowymi głowami. Przed spożyciem klienci musieli się trochę natrudzić, aby duży kawał cukru podzielić na mniejsze fragmenty.


Plantacja trzciny cukrowej

Jako pierwsi produkcję cukru z trzciny cukrowej opanowali Hindusi około 500 roku p.n.e i oni też nadali mu swoją nazwę sarkar (piasek, żwir). Z Indii umiejętność uprawy trzciny cukrowej przejęli Persowie, a od nich tej sztuki nauczyli się Arabowie. W ich języku sanskrycki sarkar zamienił się sukkar i to słowo dało początek różnym określeniom tego produktu w językach europejskich – sugar w języku angielskim, zucker w języku niemieckim czy w końcu nasz polski cukier.


Głowy cukru

Do Europy wiedza o tym, że istnieje coś takiego jak słodki proszek wytworzony nie przez pszczoły ale ludzi, dotarła w 327 roku p.n.e. wraz z żołnierzami Aleksandra Wielkiego wracającymi z wyprawy do Indii. Przez kolejne tysiąclecie cukier docierał na nasz kontynent za pośrednictwem arabskich kupców, którzy od VII wieku mieli nad Morzem Śródziemnym własne plantacje trzciny cukrowej, m.in. na południu Hiszpanii, w Egipcie, Syrii oraz na wyspach: Krecie, Sycylii i Malcie. Z czasem część tych posiadłości trafiła w ręce chrześcijan, którzy w XIV wieku nauczyli się od Arabów samodzielnej produkcji cukru.

W połowie XV wieku największe plantacje trzciny cukrowej mieli Portugalczycy na Maderze i Hiszpanie na Wyspach Kanaryjskich. Portugalia jako pierwsza do pracy na plantacjach sprowadzała z Afryki Zachodniej czarnych niewolników. W jej ślady poszła Hiszpania, w której zmuszano do pracy przy uprawie trzciny cukrowej nie tylko niewolników, ale także przestępców i Żydów odmawiających porzucenia swojej wiary i przejścia na katolicyzm.

Kiedy Krzysztof Kolumb w 1493 roku wyruszył w swoją drugą wyprawę do Nowego Świata, zabrał ze sobą na pokład statku sadzonki trzciny cukrowej. Wyspy Karaibskie, do których wcześniej dopłynął – Haiti, Jamajka, Kuba – miały idealne warunki klimatyczne dla uprawy tej rośliny i już w 1516 roku w powrotną drogę z Nowego Świata do Hiszpanii wyruszył pierwszy transport cennego cukru.

Plantacje wyrastały jak grzyby po deszczu. Do ciężkiej fizycznej pracy przy uprawie i ścinaniu trzcinowych łodyg, a potem produkcji cukru, nie nadawała się ludność lokalnych plemion Arawaków i Karibów. Zbyt szybko tracili siły, zapadali na różne choroby i umierali. Portugalczycy i Hiszpanie sięgnęli po rozwiązanie, które już wcześniej się im sprawdziło na Maderze i Wyspach Kanaryjskich i wysłali swoje statki do Afryki Zachodniej, po niewolników. W ten intratny interes szybko też zaangażowali się Holendrzy. Oblicza się, że w ciągu 300 lat siłą wywieziono z Afryki co najmniej 8 milionów ludzi. Ich doświadczeniem było brutalne porwanie i wywiezienie z rodzinnej wioski przez handlarzy niewolników, którzy potem sprzedawali ich jak bydło na targowisku kapitanom statków handlowych. Jednak najgorsze było jeszcze przed nimi. Czekała ich kilkumiesięczna podróż morska w ładowniach pod pokładem w potwornym ścisku i smrodzie. Kapitan z góry zakładał, że około 20 % niewolników nie przeżyje tej podróży i dlatego upychał ten „ludzki towar” jak tylko się dało. Statki w niewolnikami nazywano „ pływającymi trumnami”, a ich zapach był wyczuwalny na morzu już z odległości 160 kilometrów.


Ładownia statku z niewolnikami z Afryki


Praca na plantacji trzciny cukrowej

John Newton, jeden z takich kapitanów, który po latach żałował tego, co robił, tak pisał w swoich pamiętniku: „ogromne stada rekinów pływających śladem kursujących po Atlantyku statków wypełnionych ludzkim towarem nie były nietypowym widokiem. Przez setki mil rekiny podążały za poobijanymi i gnijącymi okrętami, czekając na to, by zaatakować wyniszczone czarne ciała, które cyklicznie były wrzucane do oceanu”. Na tych, którzy przeżyli taką podróż, czekały na miejscu kolejne upokorzenia i wyniszczająca fizycznie praca na plantacji trzciny cukrowej.

Po co Europejczykom był potrzebny ten cukier? Przecież mieli od czasów starożytnych pszczeli miód, smaczne i naturalne źródło słodyczy.

Cukier trzcinowy ze względu na swoją cenę trafiał na stoły królów, papieży i arystokracji jako luksusowa przyjemność dla podniebienia. Był traktowany jako przyprawa, taka jak pieprz czy goździki. Dodawano go też do lekarskich, gorzkich mikstur, aby łatwiej było je przełknąć. Na dworach europejskich władców przyjął się również arabski zwyczaj wyrabiania z cukru figur ludzi i zwierząt, a nawet całych wysokich na dwa metry cukrowych zamków. Miało to świadczyć o zamożności i ekstrawagancji gospodarza. Z tamtych czasów pozostał nam zwyczaj cukrowych baranków wkładanych do wielkanocnego koszyka ze „ święconką”.


Cukrowy baranek wielkanocny

Według wyliczeń historyków w XVI wieku spożycie cukru w Europie wynosiło zaledwie jedną łyżeczkę rocznie na jednego i to zamożnego mieszkańca.

W połowie XVII wieku zapotrzebowanie na cukier szybko rosło, bo europejskie elity, ale i klasa średnia, zasmakowały w kawie, herbacie i kakao. W 1650 roku w Oxfordzie otwarto pierwszą w Europie kawiarnię. Dla złagodzenia gorzkiego smaku napojów, a zwłaszcza herbaty, bardzo przydawał się cukier. Był też potrzebny do konserwowania owoców – kandyzowania i wyrobu dżemów, czego kucharze nauczyli się w II połowie XVII wieku.

W tym też mniej więcej czasie na rynkach europejskich zaczęło brakować miodu i to nie pszczoły były temu winne, ale nauki Marcina Lutra i Jana Kalwina. Obaj reformatorzy religijni ostro atakowali zakony i kwestionowali sam sens życia kontemplacyjnego. Tam w Europie, gdzie wygrała reformacja, wiele klasztorów zlikwidowano, a od stuleci to właśnie zakonnicy specjalizowali się w pszczelarstwie. Zwykle każdy klasztor dysponował pasieką, aby mieć własny miód i wosk pszczeli niezbędny do wyrobu świec, którymi oświetlano cele klasztorne i sam kościół.

Okres prosperity dla plantatorów trzciny cukrowej skończył się na przełomie XVIII i XIX wieku. Musieli oni zmagać się z coraz groźniejszymi dla nich powstaniami niewolników. Do tłumienia jednego z nich na francuskiej wyspie Santo Domingo (Haiti) w 1803 roku Napoleon wysłał 5 tysięcy naszych żołnierzy z Legionów Dąbrowskiego. Po kilku latach wróciło ich do Europy około trzystu. W 1815 roku na Kongresie Wiedeńskim władcy europejscy podpisali konwencję o zakazie handlu niewolnikami, ale jeszcze nie o zniesieniu samej instytucji niewolnictwa.

Najgorsza jednak dla plantatorów z Brazylii i Karaibów okazała się wiadomość, że w Europie ruszyła produkcja cukru z buraków. Pomysł takiego wykorzystania buraków cukrowych pojawił się już w połowie XVIII wieku w głowie pruskiego uczonego Andreasa Margraffa, a wcielił go w życie jego uczeń Karl Franz Achard.


Karl Franz Achard – właściciel pierwszej cukrowni w Europie 1801 r.

Z pochodzenia był Francuzem. Jego rodzice znaleźli w Prusach schronienie po religijnych prześladowaniach Hugenotów z 1685 roku rozpętanych na rozkaz króla Ludwika XIV.

Achard zrobił w Prusach karierę naukową, został przyjęty do Akademii Nauk w Berlinie. Król Prus Fryderyk Wielki (1740-1786) osobiście interesował się wynikami jego prac i bardzo go wspierał, także finansowo. W 1801 roku Achard uruchomił pierwszą w Europie cukrownię we wsi Konary na Dolnym Śląsku. O sprawie zrobiło się głośno. Kupcy angielscy zaniepokojeni perspektywą utraty zysków z handlu cukrem trzcinowym zaproponowali mu ogromną kwotę 200 tysięcy talarów w zamian za to, że wstrzyma dalszą produkcję w swojej cukrowni. Achard oferty nie przyjął. Niestety, jak czas pokazał, nie miał głowy do interesów.  Jego cukrownia zbankrutowała, a on sam zmarł w biedzie i zapomnieniu. Uruchomił jednak proces, który miał już własną dynamikę. W 1811 roku na polecenie cesarza Napoleona powstała pierwsza cukrownia we Francji. Pięć lat wcześniej Francja rozpoczęła wojnę gospodarczą z Wielką Brytanią, co odbiło się m.in. na dostawach cukru z Ameryki Południowej i Karaibów. W Królestwie Polskim pierwszą cukrownię  zbudował w 1823 roku Henryk Łubieński, a za nim poszli inni. Przemysł cukrowniczy zaczął się rozwijać tak dynamicznie, że w 1880 roku na całym świecie produkcja cukru z buraków dogoniła tradycyjną produkcję z trzciny cukrowej. Średnie spożycie cukru w Europie wynosiło w 1900 roku około cztery kilogramy na osobę. Cena cukru spadała, jeszcze jednak nie na tyle, aby”trafił pod strzechy”.

W okresie międzywojennym polski trust producentów cukru sfinansował kampanię reklamową cukru jako z produktu zdrowego i dostępnego dla każdego. W latach 1925-1932 w radiu, prasie, na plakatach i wszędzie, gdzie się tylko dało, pojawiały się hasła reklamowe przekonujące Polaków, że cukier jest zdrowy, także dla dzieci, że dodaje sił fizycznych robotnikom i do tego wcale nie jest taki drogi. Hasło przewodnie całej kampanii „ Cukier krzepi” wymyślił w 1931 roku znany pisarz i reportażysta Melchior Wańkowicz. Za ten genialny w swojej prostocie slogan reklamowy zarobił 5 tysięcy złotych (obecnie to równowartość około 50 tysięcy zł) i za takie honorarium mógł sobie kupić dobrej klasy samochód. Hasło to było przed wojną przedmiotem licznych żartów i twórczych przeróbek, np. często uzupełniano je kwestią: ”… ale wódka lepiej”.


Melchior Wańkowicz (1892-1974) – pisarz i reportażysta – autor sloganu „Cukier krzepi”

Cała akcja reklamowa, uznawana za najlepszą promocję produktu w tym czasie, nie spełniła jednak oczekiwań właścicieli cukrowni. Sprzedaż wzrosła tylko nieznacznie, ale winny temu był światowy kryzys gospodarczy, który w 1930 roku uderzył w polską gospodarkę z wielką siłą. Cena 1 kg cukru wynosiła wtedy 1,50 zł, biorąc jednak pod uwagę ówczesne ceny i poziom płac w stosunku do naszych realiów byłoby to około 30-40 zł za kilogram. Dla ludzi tracących pracę bez pewności, kiedy znajdą następną, to była duża kwota. Oczywiście kupowali cukier, choćby niewiele, bo uważali go za zdrowy zamiennik białka zwierzęcego. Kogo nie było stać na mięso, a pracował fizycznie, brał ze sobą do pracy pajdę chleba z omastą lub bez i posypywał ją cukrem oraz pił mocno słodzoną herbatę, aby dostarczyć sobie w ten sposób energii. W tamtych czasach ludzie naprawdę wierzyli w to, że ta reklama zawiera słowa prawdy.


Plakaty promujące spożycie cukru w Polsce z lat 1931-1932.

W czasie okupacji cukier znowu był dobrem luksusowym i dlatego zastępowano go sacharyną. W PRL-u nie powinno już było go zabraknąć, bo Polska była potentatem w uprawie buraków cukrowych. Nie powinno, ale ku zaskoczeniu wszystkich latem 1976 roku zabrakło. Ekipa Edwarda Gierka I sekretarza rządzącej partii PZPR była już świadoma fatalnej sytuacji finansowej, w jakiej znalazła się Polska zadłużona po uszy w bankach państw zachodnich. Aby móc spłacić chociaż cześć należności, rząd podpisał liczne umowy na eksport polskiego cukru, dlatego zabrakło na rynek wewnętrzny. Dziennik Telewizyjny, tuba propagandowa ówczesnej władzy, próbował jakoś pogodzić dotychczasową propagandę sukcesu z widokiem ludzi  stojących przed sklepami w długich kolejkach po cukier. Według TVP1 winne tej sytuacji nie były władze polityczne kraju ale spekulanci i bimbrownicy wykupujący cukier na zapas dla realizacji swoich niecnych celów. Rozwiązaniem miały być kartki na cukier wprowadzone w sierpniu 1976 roku – z nimi Polacy rozstali się dopiero w roku 1985. Reglamentowanie cukru w kraju, w którym pod uprawę buraków przeznaczono tysiące hektarów pól,  dla wszystkich było  pierwszym, oczywistym sygnałem, że system PRL się sypie. Cztery lata później w kraju wybuchły masowe strajki i powstała Solidarność.


Kartka na cukier wprowadzona w 1976 roku.

W 1989 roku wkraczaliśmy jako społeczeństwo w nowy system liberalnej demokracji i gospodarki kapitalistycznej spragnieni wszelakich dóbr konsumpcyjnych, wyposzczeni po kiepskich, szaroburych latach 80-tych. Zachodnie koncerny spożywcze nie musiały specjalnie się wysilać. Polacy byli gotowi na kupowanie tego, co uznawali za synonim lepszego świata, do którego tak długo aspirowali. Były to więc zachodnie napoje gazowane, przede wszystkim Coca-Cola, Pepsi-Cola, ładnie opakowane, więc lepsze margaryny i masło koncernu Unilever, hot dogi i frytki Mac Donalds’a czy smażone w głębokim tłuszczu panierowane skrzydełka kurczaka KFC. Mało kto wtedy zawracał sobie głowę sprawdzaniem w żywności wysoko przetworzonej zawartości cukru i jego zamienników, glutaminianu sodu czy oleju palmowego. Otrzeźwienie przyszło dwadzieścia lat później, kiedy okazało się, że Polacy, a zwłaszcza polskie dzieci mają nagle nie wiadomo dlaczego ogromne kłopoty z próchnicą, tyją w zastraszającym tempie, szybko rosną wśród nich wskaźniki zachorowań na cukrzycę, nadciśnienie, dnę moczanową czy insulinooporność. Zaczęto łączyć w całość te zjawiska.

Obecnie średnia konsumpcja cukru w naszym kraju jest na poziomie 42 kg rocznie na mieszkańca. To trochę więcej niż w Unii Europejskiej, gdzie ten wskaźnik wynosi 40 kg, ale mniej niż w USA, bo tam to już 60 kg rocznie na osobę.

Co poszło nie tak ?

Cukier spożywczy, czyli sacharoza, to rodzaj groźnej używki, z pozoru tylko niewinnej, bo możemy go obecnie kupić za niewielką cenę w każdym sklepie spożywczym. Nie zawiera białka, tłuszczy, błonnika czy witamin i generalnie w takiej formie nie jest nam potrzebny do życia. Nasz organizm potrzebuje cukru (węglowodanów) jedynie w formie nieprzetworzonej, jako składnika owoców, warzyw, miodu czy zbóż. Ludzie używają cukru spożywczego przede wszystkim do poprawy smaku napojów, głównie kawy i herbaty, oraz poprawy nastroju, bo słodki smak uruchamia w naszej głowie wydzielanie hormonu przyjemności – dopaminy. Natomiast koncerny spożywcze potrzebują go do przedłużenia terminu ważności swoich produktów.

Cukier spożywczy jako sacharoza składa się z dwóch cukrów prostych: glukozy i fruktozy. Kiedy sacharoza trafia do naszego organizmu, metabolizmem zawartej w niej glukozy, czyli zamianą jej na potrzebną dla funkcji życiowych energię, zajmuje się nasza trzustka, a fruktozy wątroba. Trzustka w odpowiedzi na sygnał, że do organizmu dostało się słodkie jedzenie, produkuje specjalny hormon – insulinę. Jeżeli wyobrazimy sobie nasz organizm jako taki wielki hotel z tysiącami pokoi dla gości, to glukoza jest tym oczekiwanym gościem wpuszczanym przez insulinę do kolejnych pokoi, czyli naszych komórek układu nerwowego, mózgu i mięśni. To ona jest pracownikiem tego hotelu dysponującym kluczem do każdego pokoju. Glukoza dzięki pomocy insuliny dostarcza komórkom życiodajnej energii. Jej nadmiar trzustka przesyła do wątroby, gdzie zamienia się z cukru prostego w cukier złożony – glikogen.

Gorzej sprawa wygląda z fruktozą. O ile spalaniem glukozy zajmuje się cały nasz organizm, to fruktozę metabolizuje tylko wątroba. Chociażby z tego powodu proces jest dużo wolniejszy. Dodatkowo wątroba świetnie rozkłada fruktozę zawartą w owocach i warzywach dzięki temu, że jest w nich błonnik, natomiast fruktoza w czystej postaci w cukrze spożywczym jest go pozbawiona. W efekcie produktem końcowym pracy wątroby po rozkładzie fruktozy jest pewna ilość pożytecznej glukozy, zapasy glikogenu przechowywane w samej wątrobie jako rezerwa energii na ”czarną godzinę” i dużo trójglicerydów, które zamieniają się w tkankę tłuszczową. Wątroba zatem albo sama ulega stłuszczeniu, co jest procesem niezwykle niebezpiecznym, bo tak jak u alkoholika prowadzi to do marskości tego organu, albo przerabia fruktozę na trójglicerydy, które poprzez układ krwionośny docierają do innych organów wewnętrznych, co powoduje odkładanie się w nich tkanki tłuszczowej, najczęściej wokół brzucha.

Syrop glukozowo-fruktozowy (HFCS) – cukier z kukurydzy lub pszenicy

W latach 60-tych ubiegłego wieku amerykańscy naukowcy opracowali nowatorską technologię pozyskiwania substancji słodzącej ze skrobi, czyli glukozy zmagazynowanej przez kukurydzę w jej białych pręcikach. W Europie źródłem skrobi do produkcji syropu była najczęściej pszenica. W wyniku reakcji chemicznych udało im się uzyskać syrop zawierający, tak jak sacharoza, zarówno glukozę jak i fruktozę, ale o idealnych wprost właściwościach dla producentów żywności. Był on dwukrotnie słodszy niż sacharoza i sporo od niej tańszy. Jego skrócona nazwa dobrze go charakteryzuje: wysokofruktozowy syrop kukurydziany, w wersji angielskiej High fructose corn syrop, czyli HFCS. Syrop nie tylko okazał się dużo tańszy niż tradycyjny cukier, ale też łatwo go było transportować w dużych pojemnikach, ponieważ sam z siebie nie ulegał krystalizacji, nie zamarzał, nie psuł się, za to dodany do pieczywa powodował, że długo było ono pulchne i nie czerstwiało.

Syrop glukozowo-fruktozowy

Koncerny spożywcze były zachwycone nowym produktem i przekonały amerykańskie agencje rządowe do wyrażenia zgody na stopniowe zastąpienie cukru z buraków i trzciny syropem glukozowo-fruktozowym. W połowie lat 70-tych amerykańscy farmerzy mieli akurat nadwyżki kukurydzy, z którą nie mieli co zrobić, dlatego rząd amerykański nie robił w tej sprawie problemu. Syrop HFCS trafił szybko do tysięcy produktów codziennej diety Amerykanów a potem konsumentów na całym świecie. Lista produktów, w których znajduje się syrop, jest naprawdę długa. Są to płatki śniadaniowe, lody, jogurty, ciastka, majonezy, ketchupy, konserwy rybne i mięsne oraz oczywiście napoje gazowane i energetyzujące.

W swoim działaniu na zdrowie syrop HFCS okazał się jeszcze bardziej destrukcyjny niż cukier spożywczy. Powodów było kilka. Przede wszystkim w sacharozie, cukrze złożonym, jego składowe glukoza i fruktoza były przez jakiś czas trawione przez organizm  w jelicie cienkim za pomocą specjalnego enzymu trawiennego – sacharazy. Miało to prowadzić do oddzielenia obu składowych. Organizm zyskiwał więc trochę cennego czasu na to, aby oswoić się i przygotować do trawienia fruktozy, bo to ona powoduje późniejsze kłopoty z tyciem. W syropie te dwa składniki przy pomocy chemicznej reakcji były już wcześniej od siebie oddzielone. Dla osiągnięcia tego celu producenci wykorzystywali między innymi rtęć, związek silnie toksyczny, którego śladowe ilości pozostawały w syropie.

Fruktoza w czystej postaci zakłóca nasz metabolizm, gdyż nie współpracuje z insuliną i leptyną, hormonami odpowiedzialnymi z naszym organizmie za komunikat: ”jesteś już najedzony”. Bez potrzeby zwiększa stężenie innego hormonu -greliny, zwiększając jednocześnie nasze uczucie głodu. Jednym słowem, to fruktoza rozrabia w naszym organizmie i nakłania nas do tego, abyśmy się bez potrzeby objadali.

W 1970 roku konsumpcja fruktozy w USA wynosiła rocznie 250 gramów na mieszkańca. W 2013 roku było to już 28 kilogramów rocznie, czyli wzrosło o niemal tysiąc procent. Przełożyło się to też na skokowy wzrost w USA osób z nadwagą i chorobliwą otyłością.

Wielkie koncerny spożywcze na co dzień zażarcie walczące o klienta połączyły siły w lobbingu za tym, aby syrop HFCS był nadal uznawany za produkt bezpieczny dla zdrowia. Bagatelizowały głosy zaniepokojonych rodziców, lekarzy i działaczy społecznych, twierdząc, że nie ma jednoznacznych badań naukowych wykazujących prostą zależność między spożywaniem syropu glukozowo-fruktozowego i nadmiernym tyciem. Przecież w syropie są takie same naturalne cukry proste -glukoza i fruktoza – występujące w owocach i w tradycyjnym cukrze spożywczym.

Aspartam- kontrowersyjny zamiennik cukru

Częściową odpowiedzią koncernów spożywczych na narastające głosy krytyki było wprowadzenie na rynek tzw. produktów light, czyli z zerową zawartością kalorii pochodzących w węglowodanów. Zaczęło się od napojów „zero kalorii”, ale wkrótce w sklepach pojawiła się także żywność o takiej właściwości – jogurty, makarony, oleje, czy gumy do żucia. W tego typu produktach faktycznie nie ma kalorii, bo nie ma w nich cukru z węglowodanów. Nadal są jednak słodkie. Ich słodycz pochodzi  ze związków tłuszczowych – aminokwasów, słodziku uzyskiwanego w na drodze chemicznej reakcji, czyli aspartamu. Ten związek chemiczny jest 200 razy słodszy od cukru spożywczego i tani w produkcji, dlatego znajdziemy go w składzie ponad sześciu tysięcy różnych produktów spożywczych. Wielu naukowców ma wątpliwości, co do jego wpływu na zdrowie. Pojawiają się co jakieś czas badania, z których wynika, że ma działanie rakotwórcze. Koncerny spożywcze, tak jak w przypadku raportów o szkodliwości syropu HFCS, twierdzą, że takie badania nie są wystarczająco wiarygodne. Aspartam jest dopuszczony do obrotu w połowie państw świata, m.in. w USA i UE, ale druga połowa państw nie zgadza się na jego użycie jako środka spożywczego. Nawet jeżeli nie zachorujemy na raka, pijąc gazowane napoje i żując gumę z dodatkiem tego słodziku, to z pewnością nie jest nie on obojętny dla naszego zdrowia.


Aspartam – chemiczny zamiennik cukru

Rzeczywiście, napoje gazowane light z dodatkiem aspartamu nie zawierają cukru i to ich zaleta, bo w litrowej butelce tradycyjnego napoju znajdziemy nawet 25 łyżeczek cukru. Jednak coś za coś. Nasza trzustka, jak już pisałem wcześniej, reaguje na słodki smak wyrzutem insuliny gotowej do współpracy z glukozą, której przecież w takim napoju czy jedzeniu nie ma. Niepotrzebny  wyrzut insuliny powoduje po jakimś czasie powracające u człowieka uczucie głodu, chęć podjadania, zwłaszcza czegoś słodkiego. Ci, którzy są na diecie odchudzającej i piją napoje light, muszą szczególnie uważać, bo po chwilowym wrażeniu sytości po wypiciu, szybko chce się jeść i tzw. efekt jojo gwarantowany.

Cukier od kilku tysięcy lat był dla ludzi z jednej strony źródłem przyjemności, z drugiej dla wielu okazją do zarobienia wielkich pieniędzy, a dla tych, którzy go produkowali, powodem ich cierpienia i wyzysku. Również obecnie cukier jest elementem wielkiego biznesu. Koncerny spożywcze boją się utraty zysków, bo wprawdzie powoli ale jednak rośnie wśród konsumentów, zwłaszcza tych bardziej zamożnych i lepiej wykształconych, świadomość niszczącego wpływu cukru i jego zamienników na zdrowie. Są też pierwsze pozytywne zmiany w naszym kraju. Od tego roku wszedł w życie tzw. podatek cukrowy wysokości ok. 1 zł na litr dodawany do ceny każdej sprzedawanej butelki napoju gazowanego. Z większości szkolnych sklepików zniknęły już słodkie bułki i słodkie gazowane napoje. W Internecie, telewizji i prasie coraz więcej jest programów i artykułów o zasadach zdrowego żywienia typu „Wiem, co jem”. Jednak koncerny spożywcze łatwo nie oddadzą pola. Ich siłą są ogromne pieniądze, jakie mogą wydać na akcje reklamowe w mediach, sponsoring imprez sportowych i lobbing wśród polityków. Nadal łowią swoich klientów w sieci reklamy i sprytnego marketingu opartego na pozytywnych skojarzeniach. Któż z nas nie lubi świąt Bożego Narodzenia z ich niepowtarzalnym, rodzinnym klimatem i prezentami przynoszonymi przez Świętego Mikołaja? Od jakiegoś czasu jednak postać rubasznego staruszka w czerwonej pelerynie i z workiem prezentów nierozerwalnie kojarzy się z butelką Coca Coli, która jest tak nieodłącznym jego atrybutem jak broda i sanie reniferów.


Butelka napoju Coca-coli

Ostatnio w reklamie tego napoju wziął udział nasz najlepszy od lat piłkarz i celebryta Robert Lewandowski. Przykre to, bo równocześnie zarówno on sam jak i jego małżonka Anna chcą być kojarzeni ze zdrowym i sportowym trybem życia i są dla wielu młodych ludzi autorytetami z każdej dziedzinie. Inaczej zachował się Cristiano Ronaldo, gwiazda portugalskiej piłki nożnej. W trakcie konferencji prasowej podczas ostatnich mistrzostw Euro 2020 demonstracyjne odsunął stojącą obok niego na stole butelkę Coca-Coli, koncernu będącego jednym z głównych sponsorów imprezy, i powiedział tylko jedno słowo: ”woda”. Komunikat był krótki, ale dobitny. Następnego dnia akcje koncernu spadły na giełdach światowych o 4 mld dolarów.

Czy powinniśmy tak jak Ronaldo powiedzieć powiedzieć sobie: od dziś piję tylko niegazowaną wodę? W życiu jak zwykle najbardziej sprawdza się  złoty środek. Żyjący w XVI wieku genialny lekarz Paracelsus twierdził, że „wszystko jest trucizną i nic nią nie jest, wszystko zależy od dawki”. Jeżeli ktoś raz na jakiś czas wypije słodzony napój gazowany i zgrzeszy, jedząc hot doga, pewnie nic strasznego się nie wydarzy z jego wagą i samopoczuciem. Ważne, aby nie był to stały składnik diety. W naszym domu zawsze była w rezerwie butelka Coli, zwłaszcza kiedy dzieci były jeszcze małe i od czasu do czasu bolał je brzuch lub walczyły z grypą żołądkową. Podawaliśmy im wtedy odgazowany napój w małych ilościach, po łyżeczce. I działało. Coca- Cola dobrze się też sprawdza, gdy chcemy odkamienić czajnik, udrożnić przytkany odpływ w zlewie, odkręcić zapieczoną śrubę czy usunąć z odzieży plamy po smarze lub krwi. I niech tak zostanie.

Marek Urban