Wiemy, co nas, Polaków dzieli – polityka. A czy jest coś, co nas łączy?
Myślę, że jest to pewien kod kulturowy mający swoje stałe elementy. Mianowicie – ubieranie w grudniu choinki i łamanie się opłatkiem przy wigilijnym stole, święcenie w kościele koszyka z jedzeniem na wielkanocny stół, wspólny z rodziną i przyjaciółmi grill podczas majówki, a jesienią wyprawa na grzyby. Wśród tych typowych w naszym narodzie zachowań i obyczajów specjalne miejsce zajmują wizyty na grobach bliskich zmarłych na Wszystkich Świętych i Dzień Zaduszny.
Chodzenie na groby
Podobno ci ludzie, którzy mają okazję lecieć nad Polską samolotem w bezchmurną noc na początku listopada, są zawsze świadkami niezwykłego widowiska. Otóż w każdej, nawet niewielkiej miejscowości, gdzie znajduje się cmentarz palą się tysiące zniczy, które z wysokości zlewają się w jedną wielką łunę światła, widoczną nawet z Kosmosu.
Cmentarz w Wadowicach z lotu ptaka nocą
Myślę, że każdy, kto był na samym cmentarzu w taką noc, dosyć łatwo mógł ulec czarowi takiej chwili. Groby toną w kwiatach, w powietrzu czuć mocny zapach stearyny, palą się znicze, a migocące płomyki odbijają się w na co dzień dostojnych i statecznych twarzach zmarłych ze zdjęć nagrobnych. Na krótką chwilę te twarze nabierają rumieńców, ożywione tłumem odwiedzających.
Cmentarz nocą w Dzień Zaduszny
Tego wieczoru wokół grobów gromadzą się zarówno ci wierzący, jak i niewierzący w to, że coś ich czeka po śmierci, krewni zmarłych, którzy w inne dni w roku nie utrzymują ze sobą kontaktów i nie odczuwają potrzeby, aby tutaj zaglądać. Jednak trudno przypuszczać, że aż tyle wysiłku i pieniędzy ludzie wkładają w te działania jedynie z poczucia obowiązku, czy obawy o to, co ludzie powiedzą, gdy grób naszego krewnego nie zostanie w tym roku posprzątany. Moim zdaniem jest w tych staraniach realizowana także głęboka ludzka potrzeba kontaktu z bliskimi, których już z nami nie ma. Nie sposób ich fizycznie dotknąć, czy pogłaskać, ale kiedy zadamy sobie trud i umyjemy płytę nagrobną, usuniemy zwiędłe liście, postawimy świeże kwiaty i zapalimy znicze, to jest tak, jakbyśmy szykowali przestrzeń na spotkanie ze zmarłym, zapraszali go do rozmowy i biesiady, jak przy wigilijnym stole.
Swoją drogą zwyczaj pozostawiania na stole jednego pustego nakrycia podczas Wigilii dla niespodziewanego gościa, jest tak naprawdę śladem jeszcze przedchrześcijańskich wierzeń w to, że na naszą rodzinną ucztę mogą przyjść także duszę bliskich zmarłych. W takim dniu spożywamy tradycyjne dania zawierające mak, miód czy soczewicę, czyli to, co kiedyś ofiarowywano jako pokarm duszom zmarłych.
Skąd jednak w religiach przedchrześcijańskich takie mocne przeświadczenie, że dusze zmarłych potrzebują ze strony żywych opieki, co więcej, pragną, tak jak za życia, ogrzać się i najeść?
Dziady i dziady
W polskim kanonie literackim mamy niezwykłe dzieło dotykające sfery relacji żywych z duszami zmarłych, mianowicie „Dziady” cz. II Adama Mickiewicza. Nie wiem, jak uczniowie obecnie odbierają ten tekst, co najmniej dziwny, ale też intrygujący swoją atmosferą tajemniczości. Sam Mickiewicz twierdził, że jako dziecko słyszał o takich obrzędach wciąż organizowanych nawet w jego czasach, ale sam w nich nie uczestniczył. W swojej literackiej wizji „Dziadów” ucieka się do stylizacji, mieszając wątki pogańskie i chrześcijańskie. Wyobrażenie zaświatów jest tu z gruntu chrześcijańskie, bo przywołane przez Guślarza duchy pragną trafić albo do nieba, jak dusze dzieci Józia i Rózi, albo choćby do piekła, jak groźna zjawa Złego Pana. Taka organizacja zaświatów z niebem, czyśćcem i piekłem była obca religii Słowian. Nie było tam też miejsca dla Sądu Ostatecznego i w konsekwencji pośmiertnej kary i nagrody. Natomiast sam obrzęd Dziadów, jako uczty przygotowanej przez żywych dla dusz zamarłych, to tradycja przedchrześcijańska, którą kościół katolicki potępiał. W utworze Mickiewicza, miejscem rytualnej uczty jest kaplica cmentarna, w której wieśniacy zebrali się w tajemnicy przed księdzem. To nie on prowadzi obrzędy, ale jeden z nich – Guślarz, lokalny, duchowy przywódca.
Dziady proszalne, fot. Wikipedia
Podobne uczty dla zmarłych spotykamy także w wielu innych religiach, między innymi germańskich, celtyckich, ale też w starożytnych religiach Grecji i Rzymu. Zwycięskie chrześcijaństwo z konieczności przejęło wiele z tych zwyczajów i wyobrażeń o życiu pozagrobowym, sprytnie jednak zmieniając ich sens. Tak stało się ze wzruszającą opowieścią o zbłąkanym wędrowcu, który w dzień wigilijny może zapukać do naszych drzwi i na wszelki wypadek trzymamy dla niego przy stole jedno wolne miejsce. Pierwotnie chodziło o poczęstunek dla dusz naszych członków rodziny, którzy zmarli, ale w ten wyjątkowy dzień znowu chcą być z nami przy wspólnym stole.
Na naszych ziemiach religia Słowian, jej zwyczaje i rytuały zachowały się jedynie w tradycji ustnej, pośrednio w folklorze ludowym, baśniach, nielicznych pozostałościach kultury materialnej. Nie mamy tekstów pisanych, a kościół katolicki od 966 roku z wielkim zaangażowaniem niszczył wszelkie miejsca kultu i posągi słowiańskich bóstw.
Nasi słowiańscy przodkowie uważali, że po śmierci człowieka dusza opuszcza ciało i wyrusza w podróż, której miejsca i czasu nie jest do końca pewna. Mogła trafić do świata podziemnego nazywanego – Nawią, którego nie można jednak utożsamiać z piekłem. Decydowały o tym bowiem nie grzechy i przewiny człowieka za życia, ale bardziej okoliczności śmierci, zwykle niespodziewanej i gwałtownej. Do Nawi trafiali zatem mordercy i ich ofiary, samobójcy, topielcy, dusze tych zmarłych, którzy nie mieli właściwego pogrzebu, to znaczy ich ciało nie zostało spalone na stosie. Takie dusze co jakiś czas opuszczały Nawię i błąkały się wśród żywych. Nazywano je dziadami i, aby je obłaskawić, organizowano dla nich uczty. Wśród poczęstunku były mleko, mak, miód i orzechy. Rozpalano też ogniska, aby zbłąkane dusze łatwiej trafiały do miejsca poczęstunku i mogły się ogrzać przed powrotem do mrocznej krainy Narwi. Śladem tamtych rytuałów przejętych przez chrześcijaństwo jest obecnie zwyczaj zapalania na grobach zniczy.
Druga kategorię stanowiły dusze „spokojne”, które po oddzieleniu się od ciała spędzały na ziemi nazywanej Jawią jeszcze 40 dni, zbierając siły przed podróżą do krainy spokoju, nazywanej Prawią lub Wyrajem. Te dusze, tak jak ludzi przed podróżą, też trzeba było nakarmić, zwłaszcza czterdziestego dnia, gdy kończył się okres żałoby. Ciekawe, że w tradycji zarówno katolickiej, jak i prawosławnej właśnie 30 lub 40 dni od pogrzebu jest odprawiana w świątyni specjalna msza w intencji zmarłego.
Dusze, które dotarły wreszcie do celu, czyli do Prawii wyobrażano sobie jako ptaki, a samą krainę jako bagniste rozlewiska rzeki lub jeziora w głębi puszczy. Taka dusza w ptasiej postaci spędzała tam tyle czasu, aby ostatecznie zapomnieć o swoim poprzednim życiu i oczyszczona wrócić ponownie na ziemię w ciele nowo narodzonego dziecka. Stąd w naszym folklorze ludowym i baśniach to właśnie ptaki wędrowne – przede wszystkim bociany – przynoszą rodzicom dzieci.
W religii słowiańskiej zamiast opowieści o nagrodzie po śmierci w niebie lub karze w piekle mamy więc wędrówkę dusz i jakąś formę reinkarnacji. Kościół katolicki stopniowo poprzez swoje rytuały i kazania księży budował w głowach wiernych inny obraz zaświatów, który też był trójdzielny. Zamiast słowiańskiego podziału na krainy Nawię – Jawię – Prawię, przez które mogła przechodzić dusza zmarłego, kościół przedstawił zaświaty składające się z nieba – czyśćca – piekła. Teraz żywi sami nie mogli już przywoływać dusz zmarłych na ziemię, ani tym bardziej ich karmić zwykłym jadłem. Dusze mogły opuszczać jedynie czyściec i to wyłącznie za zgodą samego Boga, po to, aby objawić się żywym, opowiedzieć o swoim ciężkim losie w czyśćcu i poprosić o modlitwę, jałmużnę i mszę w swojej intencji.
Księża potępiali ludowe obrzędy, ale godzili się w zamian na coś innego. W miejsce Dziadów, uczt dla zmarłych, pojawili się dziady, czyli żebracy modlący się za zmarłych. Dziady proszalne była to specyficzna kategoria wiejskiej biedoty, ludzie obojga płci wędrujący od wsi do wsi, od kościoła do kościoła, gdzie akurat odbywał się odpust lub odprawiano mszę żałobną Tłumy dziadów pojawiały się przed bramami cmentarnymi w Dzień Zaduszny. Powszechnie wierzono, że modlitwy dziadów za dusze zmarłych były chętniej przez Boga wysłuchiwane niż modlitwy członków rodziny. Żebracy otrzymywali za swoje starania pieniądze lub specjalnie specjalnie wypiekane małe chlebki, co było wspomnieniem dawnych uczt dla zmarłych. Było to główne źródło utrzymania dziadów proszalnych.
Rozmowa ze zmarłymi, to coś więcej niż tylko pamięć o nich, to także próba odbudowy relacji, którą w sposób dramatyczny przerwała śmierć. Coś bardzo osobistego i intymnego. Na starych cmentarzach często przy grobach stawiano ławeczki, na których można było w spokoju usiąść i zatopić się w myślach albo prowadzić ze zmarłym jednostronny dialog, opowiadając, co się wydarzyło w naszym życiu od ostatniego spotkania.
Pomocna w takiej „rozmowie” bywa butelka ulubionego trunku, którym, jak kiedyś za życia dzielimy się z ojcem, bratem, przyjacielem na sposób grecki, czyli wylewając kilka kropel na płytę nagrobną. Starożytni Grecy nazywali to libacją, czyli wstępną ofiarą dla bogów i przodków zanim rozpoczynali właściwą biesiadę.
Zmarli wychodzą na spotkanie umierającym
Może się też tak zdarzyć, że to nie my szukamy kontaktu ze zmarłymi ale oni z nami. W relacjach pracowników hospicjów pojawiają się często się opowieści o tym, że osoby umierające w ostatniej fazie życia mają niezwykle sugestywne sny i wizje, w których odwiedzają ich zmarli członkowie rodziny. Są to dla nich zwykle bardzo przyjemne i uspakajające tuż przed śmiercią doznania. Powstał na ten temat bardzo ciekawy amerykański film dokumentalny „ Śmierć to tylko sen”, w którym o swoich rozmowach o snach ze swoimi podopiecznymi opowiada lekarz i dyrektor hospicjum w Bufflo – Christopher Kerr.
Czy jest to pośredni dowód na istnienie życia po śmierci? Niekoniecznie, zważywszy na to, że chorzy w stanie terminalnym przyjmują zwykle silne leki przeciwbólowe, a nawet morfinę. To może wpływać na ich stan świadomości. W trakcie naszego życia mózg wspiera nas na różne sposoby. Kiedy mamy trudną, stresującą sytuację i musimy walczyć, stymuluje nasze siły poprzez dodatkowe dawki adrenaliny, kiedy podejmujemy duży wysiłek fizyczny lub decydujemy się na seks, w nagrodę możemy liczyć na przyjemny wyrzut endorfin. Możliwe więc, że w chwili lęku przed śmiercią, mózg sięga do naszego archiwum pamięci z obrazami i postaciami bliskimi naszemu sercu i „kręci” nam w głowie film z przesłaniem: „nie bój się, wszystko będzie dobrze”. W tych snach często powtarzają się takie zdania i zapewnienia, że „my tam na ciebie czekamy”.
Może pod wpływem takich kontaktów z bliskimi z zaświatów, wydzielają się chorym w organizmie tzw. hormony miłości i przywiązania – oksytocyna i serotonina? Ważnym aspektem tych snów było to, że do umierającego nie przychodziły osoby przypadkowe ale właśnie te, które darzył miłością. Parafrazując słowa księdza-poety Jana Twardowskiego, można powiedzieć: „kiedy będziesz odchodził, pospieszą do ciebie ci, których kochałeś”.
„Wietrzny telefon”
Co czuli, co śnili w ostatnich chwilach swojego życia nasi bliscy, sąsiedzi, znajomi, którzy umierali w samotności oddziałów szpitalnych w trakcie pandemii covid? Z wieloma spośród prawie 200 tysięcy zmarłych nie można było się pożegnać i zapewnić ich o swojej miłości i szacunku. Tak na przykład bez pożegnania odszedł mój brat Józek, sąsiad Witek, kolega ze szkolnej ławy Jurek.
Kiedy pandemia się skończyła lub, jak wielu uważa, na chwilę tylko przycichła, aby zebrać siły do kolejnego uderzenia, nikt z urzędników państwowych ani osób duchownych nie wezwał do publicznej żałoby po zmarłych współobywatelach, nie opłakał ich, jak trzeba. Potem przyszły inne wydarzenia, wybuchła straszna wojna w Ukrainie.
Spóźnioną rozmowę ze zmarłym można przeprowadzić nie tylko, odwiedzając go na cmentarzu, ale także „dzwoniąc” do niego ze specjalnej budki telefonicznej. W jej środku znajduje się stary aparat telefoniczny bez kabla, z tarczą do wykręcania numeru telefonu, co w tej sytuacji nie będzie nam raczej potrzebne. Wystarczy podnieść słuchawkę i powiedzieć naszemu bliskiemu wszystko to, czego nie zdążyliśmy przekazać mu za jego życia.
„Wietrzny telefon” ul. Jazdów, Warszawa fot. Marek Urban
Pomysł na takie telefoniczne rozmowy z bliskimi zmarłymi przywędrował do nas z Japonii. Jeden z mieszkańców tego kraju, Pan Sasaki długo nie mógł się pogodzić ze śmiercią swojego kuzyna i ustawił w swoim ogrodzie niepodłączony do sieci telefon, aby prowadzić ze zmarłym kuzynem długie rozmowy. Z czasem ta forma kontaktu ze zmarłym przyniosła mu ukojenie i podziałała terapeutycznie.
„Wietrzny telefon” do rozmów z tymi, których brakuje, fot. Marek Urban
Kiedy w 2011 roku Japonię nawiedziła wielka fala tsunami i wiele osób niespodziewanie straciło swoich bliskich, Pan Sasaki udostępnił innym swój telefon w ogrodzie, nazywając go „ telefonem na wietrze”, bo słowa od żywych do zmarłych miał przenosić wiatr. Z takiej możliwości pożegnania z bliskimi zmarłymi skorzystało wtedy około dziecięciu tysięcy osób.
W maju 2022 roku znana polska pisarka Katarzyna Boni zaproponowała, aby pierwszą taką budkę z „wietrznym telefonem” postawić w Warszawie. Udało się to na Jazdowie, na tyłach ambasady Francji, blisko budynku Sejmu. Każdy, kto odczuwa taką potrzebę, może z niej zadzwonić o dowolnej porze dnia i nocy jeszcze do maja przyszłego roku.
Marek Urban