Kiedy stawiam takie pytanie, to mam na myśli Zuzię – naszą suczkę, która trafiła do nas ze schroniska w maju 2013 roku, czyli dokładnie 10 lat temu. Zuzia to „kundel polski” z przewagą genów jack russell terriera, nieco znerwicowana, ale bardzo przez nas kochana.
Początki naszego wspólnego bycia ze sobą nie były łatwe. Zuzia miała jakieś przykre doświadczenia z ludźmi i przez pierwsze miesiące była osowiała, bała się nas, nie chciała się bawić. Powoli jednak zmieniała swoje zachowanie, otwierała się na nas, a zwłaszcza na naszą córkę. Po roku okazało się, że Zuzia jest bardzo inteligentna, Ola nauczyła ją wielu sztuczek, niektórych wręcz cyrkowych. Pozowała do zdjęć, które trafiały później na okładki magazynów dla miłośników psów, a w naszym bloku ma wśród sąsiadów spory fanclub.
Zuzia posiada też i taką pozytywną cechę, że w trakcie naszych częstych podróży samochodem szybko zasypia na tylnym siedzeniu, a nasze dzieci, kiedy były jeszcze małe, kładły się na niej bezceremonialnie, jak na wygodnej poduszce. W trakcie rodzinnych spacerów bardzo nas pilnuje, martwi się o nas. Gdy ktoś z nas odłącza się od grupy i zostaje w tyle, Zuzia zastyga w miejscu i nie pozwoli się ruszyć, dopóki zagubiony członek rodziny nie dołączy do stada. Podobnie w mieszkaniu, gdy każdy z nas pójdzie do swojego pokoju i zamknie drzwi, Zuzia drapie w nie, aby ją wpuścić i sprawdza, czy u wszystkich członków jej „stada” wszystko w porządku.
Kiedy wracamy wieczorem do domu nasz, pies mimo swoich lat wita nas za każdym razem hałaśliwie i entuzjastycznie, szczekając, łasząc się i podskakując, dając wyraz swojej radości, że znowu nas widzi.
Kolejne rocznice jej pojawienia się w naszej rodzinie traktujemy jak takie małe święto, nazywane przez Olę „adopcinami” czyli takimi domowymi urodzinami. Nasz pies ma już 12 lat, czyli w przeliczeniu na czas ludzkiego życia 64 lata i trudno powiedzieć, jak długo będzie nam dane cieszyć się jej obecnością w naszej rodzinie. Stąd też moja refleksja będąca inspiracją dla tego tekstu i pytanie, czy psy oprócz swojego ciała pokrytego futrem mają także dusze, a gdy skończy się ich często trudny ziemski żywot, czy trafią do swojego „psiego nieba”, a może do tego samego, co ich kochający je opiekunowie.
Podobno pies jest najlepszym przyjacielem człowieka, ale czy człowiek był i jest najlepszym przyjacielem psa?
Ta znajomość ma długą historię, bo znawcy tematu są zdania, że pierwsze udomowienia psów przez człowieka miały miejsce około 20 tysięcy lat p.n.e. Wywodziły się one ze stad dziko żyjących wilków. Psy pomagały ludziom epoki neolitu w polowaniach i pilnowaniu dużo później udomowionych kolejnych zwierząt – krów, owiec, kóz (ok. 10 tysięcy lat p.n.e.) i koni (3,5 tysięcy lat p.n.e.). Wydawałoby się, że psy za swoją wierną służbę i pomoc zasłużyły sobie u człowieka na jego wdzięczność i szacunek. Otóż nie. Przez ten szmat czasu los psów, może z wyłączeniem psiej elity – psów myśliwskich, pasterskich i do towarzystwa dla bogatych dam – był zwykle tragiczny.
Widać to w całej masie przysłów i związków frazeologicznych z psem w roli głównej, np. „łże jak pies”, „pieskie życie”, „zejść na psy”, „na psa urok”, „wieszać na kimś psy”, „całuj psa w nos”, „zbić kogoś jak psa”, „jeszcze to publicznie odszczekasz”. Konteksty tych wyrażeń są jednoznacznie negatywne, a porównanie kogoś do psa było wielką obelgą, np. „psubrat”, „psi łeb”, „suczy pomiot”. Bo też psy, zwłaszcza te bezdomne czy pilnujące chłopskiej zagrody były traktowane jeszcze do niedawna jak rzecz, własność człowieka, który mógł z tym psem zrobić co chciał, bez żadnych konsekwencji prawnych czy społecznych.
Ludzie uważali kiedyś, że jest to zgodne z naturalnym porządkiem rzeczy usankcjonowanym przez Boga. W taki sposób interpretowano opis stworzenia świata z Księgi Genesis Starego Testamentu – „I stworzył Bóg człowieka na obraz swój. Na obraz Boga stworzył go jako mężczyznę i niewiastę i błogosławił im Bóg i rzekł do nich: rozradzajcie się i rozmnażajcie się i napełniajcie ziemię i czyńcie ją sobie poddaną, panujcie nad rybami morskimi, nad ptactwem niebios i nad wszelkimi zwierzętami, które poruszają się po ziemi”. (Ks. Genesis 1.27)
Wniosek z tego fragmentu świętej księgi miał być następujący – człowiek jest panem ziemi i wszystkiego, co na niej żyje. Zwierzęta z woli stwórcy mają służyć człowiekowi i są całkowicie podległe jego władzy.
W starożytności greccy filozofowie zastanawiali się nad naturą świata zwierząt, pytali o to, czy poszczególne osobniki mają dusze, a jeżeli tak, to co z tego wynika. Pitagoras i Platon byli zdania, że zwierzęta mają dusze i należy im się ze strony ludzi szacunek i ochrona. Jednak bardziej rozpowszechniony był pogląd Arystotelesa na temat celowości w przyrodzie i hierarchii bytów. Bóg stworzył rośliny jako byt niższy na pokarm dla zwierząt i podobnie stworzył zwierzęta dla potrzeb ludzi. Taki hierarchiczny obraz świata przejął do swojej teologii Tomasz z Akwinu, najwybitniejszy filozof średniowiecznej Europy i utrwalił go w głowach ludzi na pokolenia.
Kartezjusz
fot. wikipedia
Wiele złego w wymiarze intelektualnym wyrządził zwierzętom Kartezjusz, jeden z najwybitniejszych filozofów i matematyków XVII wieku. Był zafascynowany możliwościami poznawczymi ludzkiego rozumu i dochodzeniem do prawdy poprzez poprawność logicznego wywodu. To on powiedział: „myślę, więc jestem” i to zdolność myślenia i samoświadomości miała w zasadniczy sposób różnić człowieka od zwierzęcia. W swojej „zimnej”, racjonalnej kalkulacji stwierdzał, że zwierzęta nie tylko nie mają rozumu, ale i uczuć, co więcej – nie czują bólu i nie cierpią, a uderzone jedynie w prosty sposób reagują na zewnętrzny bodziec, gdyż zwierzęta to „automaty”. Nie mają też swojego języka, jedynie wydają dźwięki. Jeżeli takie poglądy na temat zwierząt miał wielki naukowiec i myśliciel, to czego można było się spodziewać po prostych w obejściu chłopach i rzemieślnikach.
Wystarczyło jednak przeczytać inny fragment Starego Testamentu, Księgę Koheleta (Eklezjasty), aby spojrzeć na relacje człowieka ze światem zwierząt w odmienny sposób: „I pomyślałem sobie, ze względu na synów ludzkich, Bóg tak to urządził, aby ich doświadczyć i aby im pokazać, że nie są czymś innym niż zwierzęta. Bo los synów ludzkich jest taki jak los zwierząt, jednaki jest los obojga. Jak one umierają, tak umierają tamci i wszyscy mają to samo tchnienie. Człowiek nie ma żadnej przewagi nad zwierzęciem. Bo wszystko jest marnością (Koh 3, 18-21)”.
Jak już wspomniałem obserwacja, że ludzie i zwierzęta są ze sobą ściśle połączeni pojawiła się także w filozofii Pitagorasa i Platona. Pitagoras wierzył wprost w wędrówkę dusz, a więc i możliwość, że po śmierci człowieka jego dusza trafi do ciała zwierzęcia. Był wegetarianinem i człowiekiem bardzo czułym wobec zwierząt.
W średniowieczu taką postawę zrozumienia i empatii wobec zwierząt reprezentował święty Franciszek, który nauczał, że „naszym podstawowym obowiązkiem w stosunku do naszych młodszych braci jest niekrzywdzenie ich, jednak poprzestanie na tym to nie wszystko. Mamy ważniejszą misję – służyć im pomocą, kiedykolwiek będą jej potrzebowali”. Święty Franciszek nazywał zwierzęta swoimi „młodszymi braćmi”, co mocno kontrastowało z dominującym wtedy przekonaniem, że ludzie dla swoich zwierząt są panami i mogą je traktować jak swoją własność. Jego postawa i poglądy w tej sprawie nie przyjęły się ani w średniowieczu, ani też później i traktowano je jak takie trochę dziwactwo „bożego szaleńca”. W pełni doceniono go dopiero współcześnie i święty Franciszek został uznany w Kościele za patrona zwierząt i ekologów.
Zmiana stosunku ludzi do zwierząt, w tym oczywiście i psów, następowała powoli, ale można na tej drodze wskazać wydarzenie o wielkim symbolicznym znaczeniu. Otóż pewien członek angielskiego parlamentu pułkownik Richard Martin zaproponował w 1821 roku w Izbie Gmin przyjęcie ustawy o ochronie koni przed okrucieństwem ze strony ich właścicieli. Wywołało to wśród jego kolegów takie salwy śmiechu, kpin i żartów, że na chwilę trzeba było przerwać obrady, aby posłowie trochę się uspokoili. Przeciwnicy Martina argumentowali, że jeżeli pójdą tą drogą, to za chwilę zaproponuje może jeszcze podobną obronę dla osłów, psów i kotów i tutaj szacowne grono gentlemanów uznało to za taki absurd, że znowu wybuchły salwy śmiechu, a wielu posłów zaczęło miauczeć, szczekać i tupać, aby ostatecznie odwieść Martina od tego pomysłu. Ten jednak był nieugięty i przyjmował kpiny na swój temat z pobłażliwym uśmiechem. Rok później w 1822 roku dopiął swego i jego ustawa weszła w życie, a zapisane w niej było, że za „bicie, znęcanie się lub jakiekolwiek niewłaściwe traktowanie konia, klaczy, wałacha, osła albo innego bydła” groziła kara 5 funtów grzywny albo 2 miesiące więzienia.
Richard Martin (1754-1834),
fot. pl.frwiki.wiki
W połowie XIX wieku rozszerzono te zapisy o zwierzęta domowe, m.in. psy i koty. Sam pułkownik Martin był też pierwszym, który ze swojej ustawy zrobił użytek. Pozwał do sądu Billa Burnsa, właściciela osła, za bicie zwierzęcia. Ponieważ sędziowie byli niechętni, aby rozpatrywać taką, ich zdaniem błahą, sprawę, przyprowadził do sali sądowej poranionego osła i doprowadził do skazania Burnsa na grzywnę. Sprawa stała się głośna i pisało o niej wiele brytyjskich gazet, wprawdzie w tonie żartobliwym i sensacyjnym, bo kto to widział, żeby wprowadzać osła na salę sądową, ale przy tej okazji jednak opinia publiczna dowiadywała się o problemie okrucieństwa wobec zwierząt.
Satyryczna ilustracja (1838) procesu o znęcanie się nad osłem na mocy ustawy Martina
fot.pl.frwiki.wiki
W następnym 1824 roku Martin namówił kilku swoich kolegów z Izby Gmin i wspólnie założyli pierwsze w świecie Towarzystwo zapobiegania okrucieństwu wobec zwierząt. Co ciekawe drugie takie towarzystwo na świecie powstało w 1864 roku w Warszawie, a dopiero kolejne w 1866 roku w USA.
W okresie międzywojennym najlepszą ustawę o ochronie zwierząt miały paradoksalnie nazistowskie Niemcy. Już 24 listopada 1933 roku niedługo po dojściu do władzy, kanclerz Adolf Hitler ogłosił, że wraz z tą ustawą w nowej Rzeszy nie będzie więcej dopuszczalne okrucieństwo wobec zwierząt. Sam Hitler od czasów I wojny światowej zawsze miał jakiegoś psa, zwykle owczarka niemieckiego. O swoim pierwszym psie z czasów wojny o imieniu Foxl zawsze mówił z wielką czułością i nazywał go swoim przyjacielem, a kiedy go stracił, prawdopodobnie w wyniku kradzieży, wspominał to jako osobista tragedię. Ostatni z jego psów Blondi towarzyszył mu do ostatnich chwil w podziemnym bunkrze, na nim też polecił wypróbować skuteczność trucizny, którą sam zażył 30 kwietnia 1945 roku, popełniając samobójstwo. Wielu oficerów i żołnierzy armii nazistowskiej wzorując się na Führerze posiadało swoje psy zwykle owczarki rasy niemieckiej. W całej armii III rzeszy służyło aż 200 tysięcy psów szkolonych, między innymi, do pilnowania więźniów w obozach jenieckich i koncentracyjnych i ich tropienia, gdyby podjęli próbę ucieczki.
Psy Hitlera Blondi i Foxl
fot. wikipedia
Ustawa z 1933 roku była jak na tamte czasy bardzo nowoczesna. Ograniczała możliwość polowań, zwłaszcza z nagonką, wprowadza restrykcyjne przepisy o eksperymentach na zwierzętach, regulowała warunki transportu zwierząt koleją, a nawet sposób podkuwania koni z jak najmniejszym dla nich cierpieniem. Jednak ta ustawa o ochronie praw zwierząt w połączeniu z późniejszymi ustawami norymberskimi z 1935 roku o rasistowskim i antysemickim charakterze tworzyły przedziwną rzeczywistość prawną nigdzie na świecie niespotykaną ani wcześniej, ani też później, gdy zwierzęta miały większe prawa niż ludzie zaliczani do tzw. grup niepełnowartościowych. Wśród nich byli np. osoby chore psychicznie i niepełnosprawne fizycznie, homoseksualiści, ale także Romowie, a przede wszystkim Żydzi.
Naziści nie chcieli eksperymentować na zwierzętach, ale nie mieli oporów, aby je na masową skalę prowadzić na więźniach obozów koncentracyjnych. Dbali o dobrostan dzikich zwierząt w lasach, przede wszystkim wilków, rysi, ptaków drapieżnych, ale wcale nie przeszkadzało im to w polowaniu na ludzi przez cały okres wojny.
Göring i Mościcki na polowaniu w Białowieży
fot. wikipedia
Herman Göring, jeden z najbliższych współpracowników Hitlera, dowodzący lotnictwem, uznany w 1945 za zbrodniarza wojennego, był też zapalonym myśliwym i nosił nawet dumny tytuł Wielkiego Łowczego Rzeszy. Pasja łowiecka Göringa niespecjalnie podobała się Hitlerowi, więc kiedy chciał bez żadnych ograniczeń postrzelać do grubego zwierza, korzystał z zaproszenia naszego prezydenta Ignacego Mościckiego, który podzielał jego myśliwskie zainteresowania. Obaj politycy często polowali razem w Białowieży na żubry, dziki oraz rysie i wilki, co w III Rzeszy było zakazane. Göring miał tak dobre relacje z sanacyjnymi politykami, że nawet otrzymał od prezydenta Mościckiego najwyższy polski order Orła Białego. Herman Göring podczas zakrapianych biesiad w Białowieży w latach 1935-38 próbował przekonać polskich partnerów do wspólnej wyprawy wojennej przeciwko ZSRR, a wcześniej zgodę na oddanie Niemcom Wolnego Miasta Gdańska. Z wiadomym skutkiem.
Göring i upolowany wilk w Białowieży
fot. Archiwum Piotra Bajko
Polacy długo nie mieli swojego prawodawstwa o ochronie zwierząt przed złym traktowaniem. Pierwsze tego typu zapisy pojawiły się dopiero w 1929 roku, ale prawdziwym przełomem była dopiero ustawa z roku 1997, w której znalazł się fundamentalny dla praw zwierząt zapis: „Zwierzę jako istota żyjąca zdolna do odczuwania cierpienia nie jest rzeczą. Człowiek jest mu winien poszanowanie, ochronę i opiekę”. W ustawie pojawiły się też sankcje dla osób znęcających się nad zwierzętami, z karą więzienia włącznie. Wcześniej w naszym kraju dominowała obojętność wobec losu zwierząt, a zwłaszcza psów.
Pamiętam, że jeszcze w latach 80-tych poprzedniego wieku bardzo łatwo można było zobaczyć na ulicach, zwłaszcza mniejszych miejscowości, całe grupy wałęsających się bezdomnych psów, wyłapywanych przez cieszących się złą sławą „hycli” i potem szybko usypianych przez weterynarzy. Takiego bezdomnego psa mógł spotkać los zdecydowanie gorszy, jeżeli dostał się w łapy okrutnego człowieka, który trudnił się wyrobem tzw. psiego smalcu. W medycynie ludowej istniało takie przekonanie, że taki specjał był idealnym lekarstwem na wszelkie choroby płucne, astmę a nawet problemy z potencją. Pies był przed swoją śmiercią bity kijem „żeby tłuszcz lepiej odszedł”, a następnie w sposób bestialski zarzynany. Niestety, wyrabianie psiego smalcu to nie tylko wspomnienie z przeszłości, ale – jak podał w 2014 roku portal Wirtualna Polska – codzienność, zwłaszcza na wsi i w małych miastach Małopolski czy Podlasia. Ustawa z 1997 roku zmieniła tam tylko tyle, że sprzedający i ich klienci nie chwalą się tym procederem z obawy przed karą.
Nie wiem jak teraz, ale w czasach PRL był jeszcze na wsi taki zwyczaj, aby na noc spuszczać z łańcucha swojego psa, żeby sobie pobiegał po lesie. Taka wataha wiejskich Reksiów i Burków mogła okazać się bardzo niebezpieczna zarówno dla leśnej zwierzyny jak i dla ludzi. Wiem, o czym mówię, bo kiedyś natknąłem się w lesie na taką sytuację. W czasach studenckich pojechałem na obóz jeździecki zorganizowany w leśniczówce w środku Puszczy Knyszyńskiej. W drodze do leśniczówki zgubiłem się, straciłem orientację, a nie był to czas telefonów komórkowych i GPS. Zapadł zmrok, zaczął padać deszcz, a ja z ciężkim plecakiem zostałem w pewnej chwili otoczony przez taką watahę psów. Byłem przerażony, starałem się nie wykonywać gwałtownych ruchów, co swoją drogą utrudniał mi też mój plecak. Stado miało swojego przywódcę, który szczerzył zęby i uważnie mi się przyglądał. Myślę, że gdyby te psy się na mnie wtedy rzuciły, byłbym bez szans.
Pomimo wielu problemów sytuacja psów i szerzej zwierząt wygląda w naszym kraju lepiej niż kiedyś. Po 1989 roku można wręcz powiedzieć o całym prężnie rozwijającym się biznesie usług dla właścicieli psów i kotów, z prywatnymi przychodniami weterynaryjnymi, sklepami z karmą dla zwierząt, z psychologami – behawiorystami pomagającymi ludziom lepiej zrozumieć zachowania swoich zwierzaków. W ostatnich latach zwierzęta domowe, zwłaszcza psy i koty, stały się ważnymi członkami ludzkich rodzin.
Jeszcze nie tak dawno pies miał siedzieć przy budzie, bo tam było jego miejsce, a kot na noc był wyrzucany z domu, żeby łowił myszy. Psy i koty były karmione resztkami jedzenia z kuchni i nikt nie słyszał o specjalnej karmie dla zwierząt.
Jest tutaj jeszcze inny aspekt związany ze zmianą zachowania i podejścia ludzi do zwierząt domowych, o czym mówi w wywiadzie dla Gazety Wyborczej ze stycznia tego roku prof. Zbigniew Mikołejko. W Polsce od wielu lat spada liczba rodzących się dzieci i coraz popularniejszy staje się model rodziny 2+1, czyli ona, on i ich pies…
Zmienia się też stosunek do psów wyrażany w języku potocznym dzięki pięknym postaciom psich bohaterów książek, komiksów i filmów – zwłaszcza tych dla dzieci, żeby tylko przypomnieć – Lassie, Zakochanego Kundla, Szarika z Czterech Pancernych czy Białego Kła. To buduje w dzieciach inną wrażliwość na cierpienie zwierząt. O psach opowiadają też rożne zabawne historyjki i anegdoty, np. taka, tłumacząca dlaczego psy mają zimne nosy, przynajmniej te zdrowe. Otóż podobno kiedy Noe płynął arką ze swoją żoną i zwierzętami spostrzegł, że arka w jednym miejscu zaczęła przeciekać i zanim to uszczelnił wepchnął psa, a dokładniej jego noc w ten otwór. Żonie Noego zrobiło się szkoda psiaka i postanowiła zatkać otwór swoim łokciem, zanim mąż uszczelni łajbę. Od tamtego czasu łokieć u człowieka i noc u psa są zimne, bo miały przez długi czas styczność z morską wodą.
Jednak te złe wspomnienia o psim losie są nadal obecne w codziennym języku i kulturze. W kwietniu ubiegłego roku ukazał się w Dzienniku – Gazecie Prawnej artykuł opisujący spór między posłem lewicy Tomaszem Trelą a prawniczką i sędziną Trybunału Konstytucyjnego – Krystyną Pawłowicz. Poszło o to, że 5 sędziów Trybunału, w tym także Krystyna Pawłowicz nie złożyli deklaracji majątkowych, co było zdaniem Treli ich prawnym obowiązkiem. Zarzucił też sędzinie Pawłowicz, że coś ma pewnie na sumieniu i nie chce ujawnić nieuczciwie zdobytych pieniędzy. Na co ona rzuciła: „udowodnij…, albo na kolana pod stół i odszczekaj.”
Otóż sędzina Pawłowicz odwołała się tutaj do kiedyś bardzo popularnej, a dziś już nie stosowanej formy publicznych przeprosin. W dawnej szlacheckiej Polsce ktoś, kto niesłusznie oskarżył szlachcica o plebejskie pochodzenie, narodziny z nieprawego związku jako bękarta lub nieuczciwość, a nie potrafił tego udowodnić, musiał zapłacić wysoką karę pieniężną oraz dodatkowo publicznie wobec sądu i obrażonego wejść pod ławę i na czworakach trzykrotnie zaszczekać a następnie zawołać: „zełgałem jak pies, kiedym to mówił!” W języku staropolskim wyrażenie „łże jak pies” stawiało znak równości pomiędzy ludzkim kłamstwem i obmową, a psim szczekaniem.
Nadal popularny jest też zwrot „wieszać na kimś psy”, czyli obmawiać kogoś, mówić o kimś źle. Warto może wiedzieć, że kiedyś dosłownie wieszano skazańca i psa na tej samej szubienicy, aby go dodatkowo pohańbić. Czasami, dla sprawienia człowiekowi dodatkowego bólu, psa wieszano nie za głowę, ale za tylne łapy, a ten przerażony tym co się z nim działo, rzucał się, próbował się uwolnić i kąsał nieszczęśnika, który wisiał obok niego. W czasie Powstania Chmielnickiego (1648-54) Kozacy wieszali podobno na jednej belce Żyda, księdza i psa, aby ich pozbawić nie tylko życia, ale i godności.
Czy nasze psy pójdą do nieba? Takie pytanie stawiają często dzieci, zwłaszcza po śmierci swojego ulubieńca, a dorośli, aby pocieszyć płaczącego malca, odruchowo mówią, że oczywiście tak. Jednak starałem się Wam w moim tekście pokazać, że to pytanie kryje w sobie całkiem poważną treść, zarówno filozoficzną, jak i teologiczną. I nie ma na nie jednoznacznej odpowiedzi. Nawet papieże, autorytety w kwestiach wiary w Kościele Katolickim mają różne zdania. Jan Paweł II i obecny papież Franciszek uważali, że niebo jest dla zwierząt otwarte, a nie zgadzał się z tą interpretacją teologiczną papież Benedykt XVI.
Zuzia
fot. Ola Urban
Cóż, pozostaje nam tylko wiara, a nie wiedza w tej sprawie i nadzieja, że może kiedyś spotkamy wszystkich, których kochaliśmy i dalej kochamy, także nasze zwierzaki w miejscu nazywanym przez nas niebem.