Zabierzcie ze sobą jedną zmianę bielizny i porcje jedzenia na 3 dni, bo to dłużej nie potrwa. Takie instrukcje dawali dowódcy oddziałów AK swoim podwładnym tuż przed wybuchem walk w Warszawie 1 sierpnia 1944 roku.
Skąd takie oczekiwania i błędna kalkulacja przywódców AK w kontekście faktycznego przebiegu walk na ulicach stolicy? Powstanie trwało przecież nie 3, ale 63 dni i zakończyło wielką katastrofą dla miasta i jego mieszkańców. Nie osiągnięto przy tym żadnego z wyznaczonych celów.
Właściwie co roku w okolicach 1 sierpnia wraca w debacie publicznej temat celowości i sensu wybuchu powstania w Warszawie. Jak w wielu innych sprawach w naszym kraju tutaj także mamy ostry spór nie tylko na argumenty, ale i emocje. Z całą pewnością dowódcy AK i politycy państwa podziemnego stanęli przed dylematem jak z greckiej tragedii, gdzie każda decyzja jest zła. Niepodjęcie walki z wycofującymi się z miasta oddziałami niemieckimi oznaczało oddanie inicjatywy politycznej całkowicie w ręce Stalina i polskich komunistów z możliwością w przyszłości inkorporowania Polski do ZSRR. Z kolei rozpoczęcie takiej operacji militarnej bez uzgodnienia z nacierającą na Warszawę armią radziecką było działaniem niezwykle ryzykownym, bo dowódcy AK nie mieli przecież dostępu do radzieckich planów wojskowych i tym samym nie znali faktycznej daty ofensywy. Z wszystkich złych opcji Komenda Główna AK wybrała chyba tę najgorszą z możliwych…
Dano rozkaz do rozpoczęcia walk 1 sierpnia w sytuacji, gdy Rosjanie właśnie wstrzymali swoje natarcie po przegranej bitwie pancernej na przedpolu Warszawy. Do walki wyruszyło około 35 tysięcy niezwykle odważnych młodych ludzi, uzbrojonych jednak w zaledwie 3 tysiące karabinów ręcznych i pistoletów maszynowych. W typowym 25 osobowym oddziale tylko jeden żołnierz miał karabin, trzech-czterech pistolety a kilku kolejnych miało granaty lub butelki z benzyną. Większość zmobilizowanych powstańców szła do walki dosłownie z gołymi rękami. Dowódca Warszawskiego Okręgu AK Antoni Chruściel-Monter był tego w pełni świadom, bo wydał rozkaz, aby takich żołnierzy, dla których zabrakło broni, wyposażyć w siekiery, kilofy i łomy i przydzielić do grup szturmowych, jako oddziały pomocnicze. Mieli oni broń zdobyć na wrogu. Tego samego zdania był też Jan Stanisław Jankowski, delegat rządu na kraj, który na pytanie Jerzego Brauna, członka podziemnego parlamentu, skąd powstańcy mają wziąć broń, odpowiedział: „Niech sobie zdobędą”. Już na początku powstania 8 sierpnia „Monter” wydał rozkaz przeznaczony do komendantów obwodów ” Żołnierze nie uzbrojeni- noszą butelki zapalające, granaty lub po prostu kamienie o kształcie i wadze granatów ręcznych. Rozbiją one twarz żołnierza niemieckiego lub obezwładnią jego ręce całkiem skutecznie na bliską odległość. A tej amunicji nam nie brakuje „. Taki rozkaz wydał zawodowy oficer, który przed wojną był wykładowcą w Centrum Wyszkolenia Piechoty w Rembertowie….?!
Antoni Chruściel-Monter, dowódca warszawskiego okręgu AK,
fot: Wikipedia
Nie wiem, czy obaj przywódcy powstańczego zrywu w Warszawie byli świadomi tego, że tymi słowami powielali sposób myślenia i działania swoich ideowych poprzedników – przywódców Powstania Styczniowego z 1863 roku. Tam z braku broni wymyślono obok formacji kosynierów, także formację drągolierów, czyli żołnierzy uzbrojonych w kije, którymi mieli pogonić żołnierzy carskich i zabrać im broń.
Decyzja o wybuchu powstania w Warszawie była podejmowana w sytuacji chaosu kompetencyjnego, w wielkim napięciu i kłótniach. Jeszcze na początku lipca obowiązywała koncepcja prowadzenia działań zbrojnych „Akcji Burza” poza stolicą. Dlatego 7 lipca za zgodą dowództwa AK wysłano do oddziałów partyzanckich na wschodzie około tysiąca pistoletów maszynowych wraz z zapasami amunicji. Potem, w chwili wybuchu powstania tej broni bardzo brakowało. W samej komendzie Głównej AK za powstaniem opowiedzieli się Leopold Okulicki i Tadeusz Pełczyński, sceptyczny był szef wywiadu Kazimierz Iranek-Osmecki. Tadeusz Bór-Komorowski, komendant główny AK przyjmował chwiejną postawę i ulegał wpływowi Okulickiego, który w trakcie narad potrafił krzyczeć na swojego przełożonego i to on, poprzez swoisty szantaż moralny, wymusił na nim zgodę na wybuch powstania. Zwolenników akcji zbrojnej poparł też Antoni Chruściel, kierujący strukturami wojskowymi w Warszawie.
Leopold Okulicki – największy zwolennik wybuchu powstania w Komendzie Głównej AK,
fot; wikipedia
Podobnie w Londynie, za powstaniem był premier Stanisław Mikołajczyk, przeciwko wódz naczelny gen. Kazimierz Sosnkowski ale także właściwie wszyscy wyżsi oficerowie tzw. „piłsudczycy” – Władysław Anders, Stanisław Kopański, Stanisław Sosabowski. Głos decydujący należał do wodza naczelnego Kazimierza Sosnkowskiego, który przy całym sceptycyzmie co do powstania w Warszawie jednak go nie zabronił i w kluczowym momencie podejmowania tej decyzji wyjechał z Londynu na inspekcję wojska i celowo był trudno dostępny.
1 sierpnia o godzinie 17.00 do walki ruszyły oddziały powstańcze, które otrzymały rozkazy w dużej mierze nie do wykonania. Zajęcie wszystkich 179 umocnionych przez Niemców obiektów o strategicznym znaczeniu. Powstańcy atakowali bez żadnego wsparcia z powietrza lub chociaż użycia zasłony dymnej, które osłabiłaby miażdżący ogień karabinów maszynowych. Niemcy nie byli zaskoczeni wybuchem powstania w Warszawie, wiedzieli o przygotowaniach, a nawet jak się później okazało dokładnie znali dzień i godzinę jego rozpoczęcia. Skończyło się w sposób łatwy do przewidzenia – masakrą powstańców i wielkimi stratami. Nie udało się zająć żadnego z obiektów o kluczowym znaczeniu: mostów na Wiśle, lotniska na Okęciu, terenu Uniwersytetu, budynków policji. Ogromna dysproporcja sił skłoniła Komendę Główną AK do zakończenia walk po prawej stronie Wisły na Pradze już 3 sierpnia.
Warszawa. Przesłuchanie niemieckiego jeńca z załogi PAST-y. 20 sierpnia 1944.
fot. Eugeniusz Lokajski „Brok”. Fotografia ze zbiorów Muzeum Powstania Warszawskiego.
Plan dowództwa AK obliczony na 3 dni opierał się z grubsza na pięciu przesłankach. Armia radziecka zajmie Warszawę w ciągu najbliższych 3-4 dni, oddziały niemieckie w stolicy są na tyle zdemoralizowane i słabe, że nawet niewielki nacisk z polskiej strony spowoduje, że wycofają się z miasta, Anglicy zgodzą się na wysłanie do Warszawy elitarnej brygady spadochronowej pułkownika Stanisława Sosabowskiego, a jeżeli walki się przedłużą, alianci drogą lotniczą wyślą zrzuty broni i zaopatrzenia. Jednak kluczowy w tej kalkulacji był wynik rozmów premiera Stanisława Mikołajczyka z samym Stalinem w Moskwie pod koniec lipca, nadzieja na kompromis polityczny z ZSRR i współpracę wojskową. Dramat Powstania Warszawskiego i jego uczestników polegał na tym, że wszystkie te założenia okazały się błędne, a planu B dowództwo AK po prostu nie miało. Przedłużano więc walki, które stawały się coraz bardziej beznadziejne i pochłaniały kolejne tysiące ofiar.
Na temat przyczyn i przebiegu Powstania Warszawskiego napisano już bardzo wiele, ja chciałbym się skupić na wyjaśnieniu Wam dlaczego przywódcy AK zaplanowali całą operację akurat na 3 dni? Co kierowało ich myśleniem, że w tak krótkim czasie słabo uzbrojone oddziały powstańcze zmuszą do ucieczki 20-tysięczny garnizon niemiecki.
Jak Polacy w 3 dni w listopadzie 1918 roku zdobyli Warszawę i rozbroili Niemców za ich zgodą
Na początku listopada 1918 roku wielka światowa wojna nieuchronnie zmierzała do końca. Kiedy się zaczynała latem 1914 roku, politycy i generałowie każdej ze stron zapewniali swoje narody, że będzie krótka i zwycięska, a żołnierze wrócą do domów zanim opadną liście z drzew. Teraz po 4 latach te dawne zapewnienia boleśnie kontrastowały z rzeczywistością. Fakt – liście opadły z drzew – ale do domu nie wróciło 12 milionów żołnierzy, którzy stracili życie, a 20 milionów było rannych, z tego 1 milion doświadczyło skutków ataków gazowych – utraty wzroku, paraliżu części ciała i utraty zmysłów. Miliony cywilów musiało opuścić swoje domy uciekając przed wojenną pożogą. W końcu doszło do buntu zaplecza frontów walczących armii. W Rosji w 1917 roku wybuchła rewolucja w wyniku której po zamachu stanu władzę przejęła skrajnie lewicowa partia bolszewicka. Jej przywódca Lenin zawarcie pokoju z Niemcami uczynił sztandarowym hasłem swojego rządu. W marcu 1918 roku w Brześciu Rosja podpisała z Niemcami i Austro-Węgrami separatystyczny traktat pokojowy na niezwykle ciężkich dla siebie warunkach. Zakończyły się działania wojenne na froncie wschodnim. Wirus rewolucji, który zainfekował armię rosyjską, przeniósł się dalej na zwycięskie armie niemiecką i austro-węgierską. W październiku 1918 roku po nieudanej ofensywie na froncie zachodnim szybciej zaczęła się rozpadać wielonarodowa armia austro-węgierska. W Wiedniu wybuchła rewolucja i 3 listopada Austro-Węgry podpisały zawieszenie broni z państwami Ententy.
Armia austriacka bez większego oporu oddawała swoje magazyny broni tworzącym się władzom poszczególnych państw narodowych – Węgrom, Słowakom, Czechom i Chorwatom, a także Polakom. Nieprzypadkowo pierwsze polskie władze powstają w Cieszynie, Krakowie i Lublinie na terenie dawnego zaboru austriackiego i podległej Austriakom strefy okupacyjnej w Królestwie Polskim. We Lwowie armia austriacka oddaje władzę i magazyny wojskowe nie Polakom tylko Ukraińcom, co 1 listopada doprowadzi do wybuchu walk o miasto między mieszkańcami obu narodowości. Sytuacja cesarskiej armii niemieckiej jest w 1918 roku specyficzna. Z jednej strony wielkie zwycięstwo na wschodzie i okupacja ziem odebranych Rosji, m.in. Królestwa Polskiego, krajów nadbałtyckich, Białorusi i dużej części Ukrainy potwierdzona warunkami traktatu w Brześciu z marca 1918, z drugiej kompletnie nieudana ofensywa letnia na zachodzie. Ponad 2 miliony żołnierzy amerykańskich wypoczętych i świetnie uzbrojonych, którzy pojawili się pod koniec wojny na froncie zachodnim, to dla wyczerpanej armii niemieckiej okazał się przeciwnik już nie do pokonania.
Na początku listopada Niemcy utraciły swoich sojuszników, bo z dalszej walki zrezygnowały po kolei Bułgaria (26 października), Turcja (30 października) i Austro-Węgry (3 listopada). Wszystko zaczęło się sypać, kiedy 3 listopada doszło do buntu marynarzy floty niemieckiej w Kilonii, Hamburgu, Bremie i do wybuchu rewolucji w samym Berlinie 9 listopada. Żołnierze zaczęli spontanicznie tworzyć swoje komitety, tzw. Rady Żołnierskie i wypowiadać posłuszeństwo oficerom. Cesarz Wilhelm II, przerażony całą sytuacją, 9 listopada abdykuje i ucieka do Holandii, gdzie spędzi resztę życia. Powstanie rząd lewicowy na czele z kanclerzem Friedrichem Ebertem, który próbował opanować szerzącą się w Niemczech anarchię i chaos. Jego przedstawiciele 11 listopada 1918 roku w lasku w Campiegne podpisali z generałem Fochem, naczelnym wodzem wojsk Ententy rozejm, w którym były między innymi zobowiązania zakładające, że wojska niemieckie opuszczą wszystkie tereny zajęte w trakcie działań wojennych po 1914 roku, a więc także Królestwo Polskie wraz z Warszawą.
W realiach kończącej się światowej wojny otworzyła się polityczna przestrzeń dla powstania suwerennego państwa polskiego. Po ponad stu latach do Polaków uśmiechnęło się szczęście, ale ten dobry czas nie mógł trwać długo. Trzeba było spieszyć się, zanim wielcy tego świata, przede wszystkim Rosja i Niemcy, odzyskają dawne siły. W tej sytuacji mężem opatrznościowym naszej niepodległości okazał się Józef Piłsudski. Przez okres wojny prowadził swoją sprytną grę polityczną, która teraz zaczęła w pełni przynosić owoce. Politycy niemieccy i austriaccy traktowali go jak swojego sojusznika i towarzysza broni, bo przecież do lipca 1917 roku jego żołnierze walczyli po stronie Państw Centralnych. Sam Piłsudski, czego się potem wypierał, był współpracownikiem wywiadu austriackiego i pewnie też niemieckiego. Kiedy jednak zorientował się, że zwycięstwo w tej wojnie będzie raczej po stronie Ententy, sprowokował bunt w polskim wojsku sojuszniczym wobec armii niemieckiej, tzw. „Polnische Wehrmacht”, po to, aby dawni sojusznicy go aresztowali. Pretekstem była jego zdaniem niewłaściwa formuła przysięgi wojskowej na wierność cesarzowi niemieckiemu. Sporo ryzykował, jak często w swoim życiu, bo Niemcy mogli go też za osłabienie ducha bojowego postawić przed sądem wojennym i rozstrzelać. Był jednak dla nich cennym graczem politycznym, mocną kartą w ich talii, którą chcieli zachować sobie na ostatnie rozdanie. Piłsudski wraz ze swoim szefem sztabu i adiutantem Kazimierzem Sosnkowskim trafił do aresztu w twierdzy w Magdeburgu. Nie działała mu się tam wielka krzywda. Mieszkał na I piętrze drewnianego domu, miał regularne posiłki, mógł spacerować w obrębie twierdzy. Kiedy w Niemczech wybuchła rewolucja, odwiedził go hrabia Harry Kessler z wiadomością, że zostanie wypuszczony z więzienia, co więcej rząd ułatwi mu dotarcie koleją z Berlina do Warszawy. Hrabia Kessler oczekiwał od niego jakiejś formy deklaracji, że na wolności nie będzie działał na szkodę interesów niemieckich, ale Piłsudski niczego mu nie obiecał. Mimo to rząd niemiecki chciał go widzieć w Warszawie, uznając słusznie, że tylko on ma wystarczający autorytet i możliwości, aby zapobiec radykalizacji nastrojów wśród Polaków i przejęciu władzy w Warszawie przez rząd komunistyczny.
Józef Piłsudski dotarł do stolicy rankiem 10 listopada. Na dworcu kolei warszawsko-wiedeńskiej witało go niewiele osób, bo termin przyjazdu był utrzymywany w tajemnicy. Wśród oczekujących go był książę Zdzisław Lubomirski, członek Rady Regencyjnej rządzącej w Królestwie Polskim z nadania władz niemieckich oraz Adam Koc, kierujący w Warszawie strukturami zakonspirowanej organizacji dywersyjno-wywiadowczej POW – Polskiej Organizacji Wojskowej całkowicie podległej Piłsudskiemu. Sytuacja w Warszawie była bardzo napięta. Na ulicach miały już miejsce pierwsze przypadki rozbrajania żołnierzy niemieckich. Księżna Maria Lubomirska notowała na gorąco w swoim pamiętniku 11 listopada “Niemcy zbaranieli, gdzieniegdzie się bronią, zresztą dają się rozbrajać nie tylko przez wojskowych ale też przez lada chłystków cywilnych. Dzień dzisiejszy należy do historycznych, do niezapomnianych, do weselszych, do triumfalnych “. Te wydarzenia opisuje też w swoich dziennikach Maria Dąbrowska autorka” Nocy I dni”- Rozbraja nie tylko milicja lecz i tłum, masa broni dostaje się na pewno esdekom (zwolennikom radykalnej lewicy), a nawet po prostu opryszkom”. Dochodziło też do bandyckich napadów i porachunków, bo karabin można było nie tylko zabrać niemieckiemu żołnierzowi ale też go po prostu od niego kupić.
Podwładni Piłsudskiego z POW palili się do otwartej walki z okupantem i do powstania. On jednak szybko i trzeźwo ocenił sytuację wojskową po polskiej stronie. Dysponował w Warszawie około 5 tysiącami uzbrojonych ludzi z formacji wojskowych przekazanych mu przez Radę Regencyjną, 2-3 tysiącami gorzej wyposażonych członków POW, bojówek PPS i różnych grup paramilitarnych. W całym Królestwie Polskim mógł zebrać może 15 tysięcy takich żołnierzy. Niemcy nadal mieli pod bronią w stolicy 20 tysięcy ludzi, a w całym Królestwie Polskim 80 tysięcy. Nie można też było zapominać, że tuż za Bugiem, na terenach okupowanych przez armię niemiecką, nadal stacjonowało około 800 tysięcy żołnierzy. Nie było pewności, jak się zachowają, gdyby doszło w Warszawie do regularnych walk.
Zdjęcie z plakatu propagandowego z 10 listopada pt „Oddajcie broń”.
Sytuacja prawdopodobnie aranżowana.
fot: ipn.gov.pl
Piłsudski wybrał więc negocjacje, zwłaszcza, że po wyjeździe z Warszawy Hansa Beselera głównodowodzącego armii niemieckiej w Królestwie Polskim głos decydujący w Warszawie przez kilka dni – od 10 do 14 listopada – należał do świeżo powstałej Rady Żołnierskiej. Jej istnienie przyszły Naczelnik Polski uważał za prawdziwy dar od losu i zakulisowo wpływał na powstanie Rady, starając się, jak mógł, podgrzewać rewolucyjne nastroje w niemieckiej armii. Bardzo pomocnym w tych działaniach okazał się młody Polak w niemieckim mundurze Józef Jęczkowiak. Urodził się w Poznaniu, był żołnierzem armii niemieckiej, z której jednak w sierpniu 1918 roku zdezerterował. Mimo raptem 20 lat był bardzo aktywnym i odważnym członkiem POW. Gdy 1 listopada przybył do Warszawy nadal w mundurze niemieckim i z fałszywymi dokumentami, od razu starał się nawiązać kontakty z innymi rodakami z Wielkopolski służącymi nadal w armii niemieckiej. Szybko udało mu się zwerbować chętnych do działania w organizacji, której celem było sianie fermentu i osłabienie woli walki wśród żołnierzy. Jęczkowiak był jedną z osób, które Piłsudski przyjął na rozmowę jeszcze 10 listopada, tuż po przyjeździe do Warszawy. Tak to wspominał sam Jęczkowiak: „Stanąłem w pozycji na baczność i zasalutowałem. Na pytanie (Piłsudskiego) czy mogę tą organizacją wywołać rewolucję w garnizonie niemieckim Warszawy, poprosiłem o bliższe wyjaśnienia tego pytania, gdyż nie rozumiałem, jak to wykonać.(…) Piłsudski opowiedział mi, co widział 8 listopada w Magdeburgu i 9 listopada w Berlinie, jakie tam były rzucane hasła, jak się zachowywali żołnierze, a jako widomy znak rewolucji był kolor czerwony, czerwone opaski na czapkach i rękawach, czerwone chorągwie i wypowiadanie posłuszeństwa przełożonym, jak i podoficerom, zniesienie kasyn oficerskich, zrównanie gaż , zaprzestanie walk, demobilizacja i powrót do rodzin, tworzenie rad żołnierskich dla zrealizowania tych postulatów”. Po wyjściu od Piłsudskiego Jęczkowiak wraz z kolegami wyprodukowali mnóstwo czerwonych opasek i tak zaopatrzeni udali się do kasyn żołnierskich. Tam opowiadali zgromadzonym tam towarzyszom broni o postulatach Rad Żołnierskich w Berlinie, namawiali do stworzenia własnej w Warszawie, rozdawali czerwone opaski i wszystkim chętnym stawiali piwo. Rada Żołnierska w Warszawie kiedy powstała, sama zwróciła się do Piłsudskiego z propozycją rozmów. Rano 11 listopada spotkał się on z delegatami różnych niemieckich oddziałów na wiecu zwołanym na dziedzińcu Pałacu Namiestnikowskiego, obecnie Prezydenckiego na Krakowskim Przedmieściu. Obiecał im osobiste bezpieczeństwo i spokojny powrót do domu pod warunkiem przekazania stronie polskiej kontroli nad obiektami publicznymi w stolicy i złożenia broni. Nie wszystkim to się spodobało, gdyż żołnierze niemieccy bali się odwetu ze strony Polaków, a oddanie broni uznawali za warunki niehonorowe. Nie czuli się jeńcami, bo żadnej bitwy z Polakami przecież nie przegrali. Jednak jeszcze tego samego dnia po tym spotkaniu rozpoczęła się uzgodniona z Radą Żołnierską akcja przejmowania przez polskie formacje wojskowe i POW strategicznie ważnych obiektów w Warszawie. Nie wszędzie szło to gładko, w kilku miejscach doszło do wymiany ognia i przelewu krwi, byli ranni i zabici.
Józef Gabriel Jęczkowiak,
fot: Wikipedia
Prawdziwy problem pojawił się jednak 14 listopada, gdy 8-tysięczna załoga Cytadeli odmówiła złożenia broni. Były to najlepsze jakościowo formacje niemieckie, świetnie wyszkolone i uzbrojone na czele z pułkiem aspirantów szkoły oficerskiej, gotowi byli bronić się w twierdzy do końca. Dodatkowo tego samego dnia dotarła do Warszawy z Berlina odezwa nowego kanclerza Eberta skierowana do wojska z wezwaniem, aby wzmocnić dyscyplinę, a Radę Żołnierską podporządkować rozkazom oficerów.
Wzięcie cytadeli szturmem mogło skończyć się masakrą polskich oddziałów. Trzeba było rozmawiać. Negocjacje prowadził oficer łącznikowy Piłsudskiego przy Radzie Żołnierskiej porucznik Ignacy Boerner, który odegrał w tej sprawie niezwykle ważną rolę. W tych rozmowach zakończonych sukcesem bardzo pomogło Boernerowi to, że świetnie znał język i niemiecką mentalność, gdyż sam wywodził się ze spolonizowanej rodziny niemieckiej z Saksonii, która w XVIII wieku osiedliła się w Płocku. Udało mu się 16 listopada wypracować rozwiązanie kompromisowe zatwierdzone przez starszych rangą oficerów pułkownika Kazimierza Sosnkowskiego adiutanta Piłsudskiego oraz generała Stanisława Szeptyckiego szefa sztabu. Oddziały wojska, policji, urzędnicy niemieccy wraz z rodzinami mieli wyjechać z Warszawy koleją w kierunku Prus Wschodnich lub popłynąć barkami Wisłą do Torunia. Żołnierze wyjdą z miasta z bronią, ale oddadzą ją polskim żołnierzom w momencie przekraczania granicy.
Ignacy Boerner,
fot: Wikipedia
Warto może dodać, że Ignacy Boerner już po odzyskaniu niepodległości był w latach 1929-1933 ministrem Poczty i Telegrafu i uważano go za jednego z najbardziej fachowych i uczciwych sanacyjnych urzędników. Dzięki jego staraniom powstała radiostacja i maszt w Raszynie oraz osiedle domów dla pracowników poczty, na jego cześć nazwane Boernerowem (obecnie część Bemowa). Tam też znajduje się jego pomnik.
Armia niemiecka w nienaruszonym stanie pozostawiła na granicy kilkadziesiąt tysięcy pistoletów, karabinów ręcznych, około 800 ciężkich karabinów maszynowych i duże składy amunicji. Uzbrojenie to trafiło od razu do odradzającego się wojska polskiego.
W okresie międzywojennym, zwłaszcza kiedy w 1926 roku do władzy doszła sanacja, wydarzenia z listopada 1918 roku w Warszawie zostały zmitologizowane, tak aby przede wszystkim podkreślić sprawczość POW i legionistów oraz patriotyzm mieszkańców stolicy. Opowieść ku pokrzepieniu polskich serc o tym, jak to w dniach 11-14 listopada wystarczyło tupnąć nogą i pogrozić pięścią, a spłoszeni żołnierze niemieccy oddawali swoje karabiny, była piękna, ale nieprawdziwa. Oczywiście, takie sytuacje miały wtedy miejsce, ale bardziej na zasadzie incydentu, a nie reguły. Kluczowe były sprawnie przeprowadzone przez Piłsudskiego i jego ludzi negocjacje dotyczące warunków ewakuacji z Warszawy garnizonu niemieckiego.
Zwolennicy wybuchu powstania w Warszawie – oficerowie AK Leopold Okulicki, Tadeusz Pełczyński, Antoni Chruściel, a w końcu i sam Komendant Główny Tadeusz Komorowski ulegli złudzeniu, że historia z listopada 1918 roku powtórzy się w sierpniu 1944. Te podobieństwa sytuacji wojskowej i politycznej były jednak tylko pozorne. Pod koniec lipca 1944 roku armia III Rzeszy wyglądała na pobitą i zdemoralizowaną, przynajmniej te jej oddziały, które mieszkańcy miasta widzieli na swoich ulicach, wycofywane z frontu wschodniego. Jednak już 28 lipca Niemcy opanowali chaos w swoich szeregach i ściągnęli do Warszawy świeże posiłki.
20 lipca tuż przed wybuchem powstania miał miejsce zamach na Hitlera, który dowództwo AK potraktowało jak wstęp do rewolucji, takiej jaka zdarzyła się w armii niemieckiej pod koniec I wojny światowej.. Nic takiego się jednak nie wydarzyła. Hitler przeżył zamach na swoje życie i jeszcze bardziej wzmocnił swoje jedynowładztwo w III Rzeszy. Brutalnie rozprawił się z uczestnikami spisku i kazał bez litości karać buntowników w krajach podbitych. Gdy w 1944 roku wybuchły powstania w Warszawie 1 sierpnia i w Paryżu 19 sierpnia, rozkaz Hitlera dla niemieckich generałów brzmiał podobnie – zniszczyć miasto, powstańców rozstrzelać. Na szczęście dla Paryża generał Dietrich von Choltitz nie chciał wykonać takiego rozkazu i nie wysadził w powietrze Łuku Triumfalnego, ani Wieży Eiffla. Miał też za mało wojska, aby skutecznie spacyfikować tak wielkie miasto. Po tygodniu walk do Paryża wkroczyły amerykańskie oddziały generała Pattona i Paryż był wolny.
W Warszawie rozkaz Hitlera o bezwzględnej pacyfikacji powstania realizował w dniach 5-7 sierpnia na Woli generał Heinz Reinefarth ze swoimi oddziałami, w masowych egzekucjach zginęło wówczas około 50 tysięcy cywilów. Armia radziecka inaczej niż amerykańska nie przyszła powstańcom z pomocą, zajmując pozycje na prawym brzegu Wisły. Olbrzymim błędem było założenie w planie AK, że armia niemiecka bez większego oporu opuści Warszawę. Wywiad AK powinien przecież zauważyć przygotowania niemieckie do obrony obiektów strategicznych czynione od kwietnia 1944 roku. Garnizon niemiecki wzmacniał swoje siły, pojawiały się bunkry, zasieki z drutu, worki z piaskiem itp. Inaczej niż w listopadzie 1918 roku pod koniec II wojny światowej armia niemiecka pomimo ogromnych strat walczyła z determinacją do 8 maja 1945 roku.
Kalkulacje i plany inicjatorów wybuchu powstania okazały się błędne, myślenie o skutkach takiej decyzji czysto życzeniowe. Nawet jeżeli przyjmiemy, że powstanie z różnych powodów musiało wybuchnąć, to na pewno nie w tym momencie, nie 1 sierpnia!
Nie było też żadnych szans na to, aby trwało tylko 3 dni, jak optymistycznie przedstawiano w rozmowach z przyszłymi powstańcami. Zafałszowany obraz wydarzeń z listopada 1918 roku odegrał tutaj swoją rolę i dotyczyło to nie tylko dowódców AK, ale i wielu mieszkańców Warszawy. Oni tak właśnie zapamiętali tamte wydarzenia.
Podpisanie aktu kapitulacji Powstania Warszawskiego,
fot.dzieje.pl
Tworzenie podkolorowanego, a często wręcz celowo błędnego obrazu przeszłości jest groźne dla funkcjonowania wspólnoty narodowej. Jak pisał w XIX wieku wybitny polski historyk Józef Szujski „fałszywa historia jest mistrzynią fałszywej polityki”. W imię budzenia dumy narodowej, patriotyzmu, obrony honoru naszego narodu politycy kiedyś, ale i dzisiaj chętnie wykorzystują przeszłość do swoich celów, co nazywają polityką historyczną. Z tej perspektywy bardzo jestem ciekawy ostatecznego kształtu wystawy stałej właśnie otwartego Muzeum Historii Polski mieszczącego się na terenie Cytadeli warszawskiej. Instytucji kilkakrotnie większej i droższej niż Muzeum Powstania Warszawskiego. Jak tam zostaną wyważone proporcje między chwalebnymi i wstydliwymi wydarzeniami z naszej przeszłości i czy znowu jak w przypadku Muzeum Historii II Wojny Światowej ważniejsi od profesjonalnych historyków okażą się politycy.
Chciałbym na koniec bezkrytycznym admiratorom Powstania Warszawskiego polecić do przemyślenia zdanie Georga Pattona , wybitnego generała armii amerykańskiej z czasów II wojny światowej: „Na wojnie wcale nie chodzi o to, aby umierać za ojczyznę, ale aby nasi wrogowie umierali za swoją”.
Bilans walk, w chwili podpisania przez dowódców AK kapitulacji 3 października 1944 roku, wyglądał następująco: zginęło 200 tysięcy Polaków i 2 tysiące Niemców.
Marek Urban