W Polsce jest ich teraz 125 tysięcy. Skąd dziś niewolnicy u nas, w środku Europy?
Wydaje nam się to niemożliwe, nieprzystające do naszej rzeczywistości. Może gdzieś, w jakimś odległym zakątku świata, ale przecież nie u nas… Jednak takie dane podaje międzynarodowa organizacja praw człowieka Walk Free Foundation współpracująca m.in. z Departamentem Stanu USA. Według publikowanego co kilka lat Globalnego Indeksu Niewolnictwa na świecie żyje co najmniej 40 milionów ludzi, których można uznać za współczesnych niewolników, najwięcej w Mauretanii, Indiach, Korei Północnej, Sudanie Południowym, ale także w tak bogatych krajach jak Stany Zjednoczone (400 tys. osób) czy Wielka Brytania (136 tys.). Są to dane szacunkowe. Współcześni niewolnicy nie chodzą po ulicach naszych miast, pobrzękując łańcuchami u nóg jak na ilustracjach z dawnych wieków. Często nawet nie są ofiarami przemocy fizycznej, ale niezwykle wyrafinowanej manipulacji psychicznej.
Według specjalistów zajmujących się się zjawiskiem handlu ludźmi ofiary tych praktyk wpadają w zastawiane na nich sidła w postaci fikcyjnego długu, pozornie atrakcyjnej oferty pracy, natomiast młode kobiety dają się uwieść przystojnym adoratorom, którzy proponują wspólny wyjazd za granicę i tam swoją ofiarę przekazują w ręce mafii.
Takie ryzykowne dla siebie decyzje podejmują zwykle osoby będące w bardzo trudnej sytuacji finansowej czy rodzinnej, często migranci i uchodźcy wykorzenieni ze swojego naturalnego środowiska rodzinnego i społecznego. Polska to zarówno kraj, z którego pochodzą współcześni niewolnicy jak i miejsce, gdzie przybywają w poszukiwaniu lepszego życia z różnych części świata i tutaj popadają w dodatkowe tarapaty uwikłani w sieci zależności od mafii i osób zajmujących się handlem ludźmi. Często nie znają języka polskiego, naszej obyczajowości, nie zawsze są w Polsce legalnie i łatwo stają się ofiarami bezwzględnego wyzysku. Jak wielkiego, tego nie wiemy, możemy się tylko domyślać. Świat współczesnego niewolnictwa jest hermetyczny i tylko wyjątkowo coś wydostaje się na powierzchnię, na przykład gdy sprawa jest tak bulwersująca, że zainteresują się tym media. W 2019 roku młody 36-letni Ukrainiec Wasilij Czornej zatrudnił się bez umowy w firmie Grażyny F. w Wielkopolsce produkującej trumny. Warunki pracy były fatalne, w hali bez klimatyzacji, w pyle i hałasie któregoś upalnego czerwcowego dnia Wasilij zasłabł. Właścicielka firmy zamiast do szpitala wywiozła go swoim samochodem do lasu i tam porzuciła. Ukrainiec bez lekarskiej pomocy zmarł, osierocił trójkę dzieci.
Sytuacja Ukraińców w Polsce i tak nie jest taka zła, zważywszy na pokrewieństwo naszych języków, kawał wspólnej historii i nadal duży kapitał podziwu i sympatii w polskim społeczeństwie za opór wobec rosyjskiej agresji. Ale co mają zrobić przybysze z Gwatemali, Filipin, Bangladeszu czy Iraku ściągnięci do Polski przez dziwnych pośredników, nie całkiem legalne agencje pracy tymczasowej, czy wprost ludzi mafii obietnicą lepszej pracy i życia? Często ci ludzie nie mają pieniędzy na pokrycie kosztów podróży, a wtedy „życzliwy” pośrednik proponuje pożyczkę, która szybko zamienia się w niespłacalny dług będący „kamieniem młyńskim” u szyi takiej osoby. Po przybyciu do Polski pośrednik – handlarz ludźmi przejmuje pełną kontrolę nad nie do końca jeszcze świadomym swej sytuacji przybyszem. Zabiera mu paszport, pod byle pretekstem straszy swoją ofiarę policją i więzieniem, sugerując, że wszędzie ma świetne znajomości. Kiedy to nie wystarcza, grozi, że pozostawiona w ojczyźnie rodzina padnie ofiarę zemsty za niewłaściwe zachowanie krewnego na miejscu. Krok po kroku migrant zostanie zmanipulowany i przymuszony do pracy dla swojego właściciela. Przemoc fizyczna oczywiście też wchodzi w grę, ale to środek ostateczny, wobec tych, którzy się buntują. Mężczyźni mogą być pobici, kobiety sfilmowane w kompromitujących dla nich sytuacjach intymnych, dowiedzą się potem, że film będzie opublikowany w Internecie czy przesłany rodzinie. Ofiary przymusowej pracy są zwykle dla nas niewidoczni, bo pracują na zapleczach często renomowanych restauracji, w magazynach wielkich sieci handlowych przy układaniu towaru, u rolników przy zbiorze owoców. Z dużym prawdopodobieństwem, jeżeli spotkamy na ulicy osoby żebrzące, a zwłaszcza dzieci, lub zobaczymy przy drodze dziewczyny oferujące seks za pieniądze, będą to niewolnicy, z pracy których czerpią korzyści ich właściciele, zwykle powiązani ze światem przestępczym.
Współczesne niewolnictwo to tylko jeden z rozdziałów bardzo długiej, liczącej 5 tysięcy lat historii o tym, jak jedni ludzie odebrali wolność innym ludziom, zmuszali ich do ciężkiej pracy i traktowali jak rzeczy, odmawiając im człowieczeństwa i godności. O niewolnikach wspominają najstarsze teksty naszej cywilizacji z czasów starożytnego Sumeru i Egiptu, a także babiloński „Kodeks Hammurabiego” i Stary Testament. Jednak w społeczeństwach Starożytnego Wschodu, wbrew utartym stereotypom, niewolnicy stanowili co najwyżej 5% ówczesnej populacji. Mitem jest też wyobrażenie o tysiącach niewolników budujących wielkie egipskie piramidy dla faraonów. Na początku lat 90-tych ubiegłego wieku naczelny archeolog Egiptu Zahi Hawasa rozpoczął wieloletni projekt, którego celem było przebadanie dawnego osiedla i nekropolii budowniczych piramid Cheopsa. Wnioski z tych prac były zaskakujące. Piramidy powstały nie dzięki pracy niewolników, ale dobrze opłacanych i odpowiednio karmionych pracowników najemnych, którzy w czasie pracy na budowie byli zwolnieni z podatków i innych świadczeń na rzecz faraona. Według obliczeń Hawasa wielką piramidę budowała ekipa około 10 tysięcy robotników przez okres 20 lat.
W trakcie wykopalisk na terenie osiedla robotników na obrzeżach Doliny Królów w Giza okazało się też, że budowniczowie piramid byli dumni ze swoich starań i na ścianach swoich grobowców pisali o sobie, że są „przyjaciółmi faraona”, czego pewnie nie robiliby niewolnicy przymuszeni do takiej pracy.
W świecie starożytnym granica między człowiekiem wolnym a niewolnikiem była dosyć płynna. Nawet człowiek zamożny, szanowany obywatel swojego polis przy gorszym obrocie fortuny mógł stać się niewolnikiem jako jeniec po przegranej wojnie lub ofiara porwania przez korsarzy czy handlarzy ludźmi. Niewolnikiem mógł stać się też ktoś, kto nie był w stanie spłacić zaciągniętego długu. Czasami dziecko miało za rodziców ludzi wolnych, ale z jakichś powodów po narodzinach ojciec nie chciał go uznać za swoje. Powinien bowiem publicznie wziąć takiego noworodka na ręce i podnieść go do góry. Jeżeli tego nie zrobił, dziecko zwykle było usuwane z rodziny i stawało się podrzutkiem. Zostawiano je w miejscach publicznych na przykład przy studni czy śmietniku i każdy, kto chciał, mógł takiego noworodka przygarnąć i wychować jako swojego niewolnika. Liczba niewolników wzrosła w czasach świetności Aten w V/IV wieku p.n.e. oraz w okresie rozwoju imperium rzymskiego przez mniej więcej 400 lat między II wiekiem p.n.e. a II wiekiem n.e. Nadal jednak ich liczba nie przekraczała 25% populacji. Ciekawe, że niewolnicy na ulicach Aten i Rzymu swoim ubiorem nie odróżniali się od ludzi wolnych. Podobno był to celowy zabieg, aby nie widzieli, jak jest ich wielu, nie policzyli się i nie stali się przez to groźni dla swoich panów.
Los niewolników nie zawsze musiał być okrutny. Bez wątpienia w najgorszej sytuacji byli ci spośród nich, którzy trafili do kamieniołomów, kopalń srebra, na galery czy do pracy na roli. Pracowali tam bardzo ciężko pod stałą kontrolą nadzorców, bez większej nadziei na poprawę swojej sytuacji życiowej.
Plakietka koryncka z początków VI w. p.n.e. Praca w kopalni lub wydobywanie gliny. Niewolników zatrudniano do prac szczególnie uciążliwych,
fot. wielkahistoria.pl
Zdecydowanie lepiej żyło się tym osobom, które trafiły do domu właściciela jako jego służba. Tutaj niewolnicy mający kwalifikacje zawodowe i umiejętności rzemieślnicze mogli zaskarbić sobie sympatię i zaufanie swojego pana. Zwłaszcza w Rzymie mamy potwierdzone w źródłach kariery wielu niewolników, którym zwrócono wolność za różne ich zasługi, a oni już jako wyzwoleńcy pracowali jako zarządcy dóbr ziemskich rzymskich senatorów i samego cesarza. Dzięki swoim talentom i sprytowi potrafili zdobyć wielkie majątki i wejść do elity cesarstwa. Jednym z takich wyzwoleńców był bez wątpienia Tyberiusz Klaudiusz, który pochodził ze Smyrny (obecny Izmir w Turcji) i przeszedł w swoim życiu długą drogę od niewolnika, potem wyzwoleńca, a w końcu zarządcy całości finansów państwa na dworze cesarza Nerona w połowie I wieku. Ukoronowaniem jego niezwykłej kariery było małżeństwo z córką byłego konsula i wejście tym samym do kręgu rzymskiej elity.
Środowisko bogatych i wpływowych wyzwoleńców w Rzymie budziło wśród mniej zamożnych obywateli miasta zazdrość i kpiny. Sportretował je ironicznie Petroniusz w swojej powieści „Uczta Trymalchiona”. To świetnie napisana ponadczasowa satyra na nowobogackie elity, które mają kasę, ale nie mają klasy i z lubością poniżają swoją służbę i niewolników, nie pamiętając o tym, że przecież nie tak dawno sami byli jednymi z nich.
Szczęście mogło się też uśmiechnąć do niewolnika, który został wybrany do kasty gwardzistów władcy. W krajach muzułmańskich kalifowie i sułtani kompletowali swoje elitarne oddziały dla obrony własnej spośród mężczyzn innej religii i kultury niż ich poddani. Przynajmniej na początku historii tych formacji ta obcość kulturowa bardzo utrudniała aktywny udział takich niewolników w dworskiej polityce i w intrygach. Na dworze w Stambule osoby sułtana pilnowali janczarzy, w Kairze elitarne oddziały mameluków, a Kordobie gwardia Saqaliba, składająca się z niebieskookich i płowowłosych niewolników pochodzących z krajów słowiańskich. Z czasem jednak ci państwowi niewolnicy rośli w siłę i znaczenie i sami tworzyli własne dynastie rządzące danym państwem, jak mamelucy w XIII wieku w Egipcie.
Jednym z takich sułtanów Egiptu, który wcześniej był niewolnikiem, jest Bajbars. Pochodził z plemienia Kipczaków koczującego nad Morzem Czarnym. Jak wielu jego rodaków dostał się do niewoli w trakcie najazdu Mongołów i został sprzedany na targu niewolników jednemu z mameluków sułtana Egiptu. Przyjęty do kasty wojowników zrobił niesamowita karierę. W wyniku spisku mameluków osadził na tronie zależnego od siebie kalifa, czyli najwyższego w islamie dostojnika religijnego, a sam jako sułtan w 1260 roku objął najwyższą władzę świecką w Egipcie. Wsławił się pokonaniem armii mongolskiej, co było wielkim wyczynem, zdobył też wiele twierdz krzyżowców w Ziemi Świętej, m.in. Safed, Antiochię, Krak des Chevaliers oraz Nazaret w Galilei. Po swojej śmierci w 1277 roku stał się bohaterem romansu rycerskiego niezwykle popularnego w świecie arabskim „Żywot Malika az-Zahira”.
Bajbars I, fot. akc.rs
Los kobiet sprzedawanych jako niewolnice był zwykle bardzo ciężki, chociaż i tutaj zdarzały się wyjątki. Aleksandra Lisowska, poddana polskiego króla Zygmunta Starego, około 1520 roku została przez Tatarów uprowadzona z rodzinnego Rohatyna na Ukrainie do Stambułu i sprzedana do haremu sułtana. Musiała być kobietą o niezwykłej osobowości i urodzie, bo na tyle oczarowała Sulejmana Wspaniałego, że ten uczynił ją swoją pierwszą konkubiną, a następnie w 1530 roku żoną, co uświetniła niezwykle wystawna uczta weselna. Aleksandra, znana bardziej na zachodzie pod imieniem Roksolana, a w Turcji jako Hurrem, czyli wesoła, urodziła mężowi pięciu synów i córkę i była jego wielką autentyczną miłością. W wyniku różnych dworskich intryg na tronie zasiadł też jej syn sułtan Selim II (1566-1574). Jeszcze kilka lat temu można było obejrzeć w TVP niezwykle popularny także u nas turecki serial „Wspaniałe stulecie” opowiadający o życiu na dworze Sulejmana Wspaniałego i jego miłości do żony Roksolany.
Roksolana, fot. Wikipedia
Liczba niewolników w państwie rzymskim zaczęła spadać w III wieku, gdy cesarstwo już z rzadka prowadziło nowe wojny i raczej tylko broniło granic. Ustał też wtedy dopływ nowych niewolników jako jeńców pokonanych armii. Cena niewolnika bardzo wzrosła i wielcy posiadacze ziemscy zaczęli kalkulować, że bardziej opłacało się im teraz osadzenie takiego niewolnika wraz z rodziną na działce ziemi i przyznanie im pewnego zakresu wolności w zamian za coroczne świadczenia w naturze lub pieniądzu. Pod koniec historii Imperium Rzymskiego pojawiła się tym samym liczna grupa tzw. kolonów, czyli ludności zależnej o statusie pośrednim między niewolnikami, a ludźmi wolnymi. Byli oni poddani władzy właściciela gruntu, nie mogli tej ziemi opuścić bez jego zgody, a ich pozycja prawna i społeczna bardzo przypominała sytuację, w jakiej znajdowali się chłopi pańszczyźniani w Rzeczpospolitej w XVI czy XVII wieku. Tym, co jednak wyraźnie różniło ludność zależną od niewolników, była jej osobowość prawna. Zarówno kolon jak i chłop pańszczyźniany mogli być stroną zawierającą umowę i ich świadectwo w sądzie było honorowane, mieli oni majątek ruchomy i finansowy, którym mogli dysponować oraz mogli zawierać związki małżeńskie. Niewolnik był tego wszystkiego pozbawiony i, jak stwierdził Arystoteles, było to po prostu „mówiące narzędzie” w rękach właściciela, z którym może on zrobić, co zechce. Wbrew rożnym sugestiom autorów nurtu tzw. „ludowej historii Polski” chłopów pańszczyźnianych nie można uznać za niewolników szlachty, co nie zmienia faktu, że byli przez nią eksploatowani ponad miarę.
W średniowieczu niewolnictwo nie znika, a nawet w okresie od VIII do XI wieku przybiera na sile. Europa nie jest wtedy bezpiecznym miejscem do życia. W krótkim czasie zachodnią część kontynentu pustoszą najazdy Wikingów, Arabów i Madziarów. W Europie Środkowej i Wschodniej tworzone są zręby słowiańskiej państwowości Wielkomorawian, Czechów i Polan, a plemiona Słowian połabskich padają ofiarą krwawych wypraw chrystianizacyjnych rycerstwa niemieckiego. Wszędzie, gdzie jest wojna i przemoc, tam wcześniej czy później pojawiają się grupy ludności zamieniane w niewolników. Celem wojen we wczesnym średniowieczu było nie tyle zdobycie większych połaci ziemi, bo było jej pod dostatkiem, ile łupów, bydła, a przede wszystkim zagarnięcie jak największej liczby ludzi z terenu wroga, przesiedlenie ich na swój teren albo od razu sprzedanie ich handlarzom niewolników.
W ten sposób działali też nasi władcy Mieszko I i jego syn Bolesław Chrobry. Na tereny zamieszkałe przez plemiona słowiańskie od Łaby do Dniepru przybywali kupcy arabscy, ale przede wszystkim żydowscy, tzw. Radanici, specjalizujący się w transportowaniu słowiańskich niewolników ze środkowej Europy do południowej Hiszpanii, gdzie do połowy XI wieku rządzili kalifowie Kordoby. Handlarze mogli liczyć na ogromne zyski, bo wartość takiego niewolnika, który przemierzył tę trasę przez połowę Europy, wzrastała dziesięciokrotnie.
Tych mężczyzn, a głównie kobiet o niebieskich oczach i jasnych włosach przybywających do krajów islamu przez Europę Zachodnią było tak wiele, że z czasem łacińskie określenie Słowianina – sclavus – stało się synonimem każdego niewolnika. Ma to też swoje odzwierciedlenie w językach europejskich, bo na przykład slave i sklave to określenia niewolnika także w językach angielskim i niemieckim.
Handel niewolnikami dawał duże zyski zarówno władcom jak i kupcom, ale też miał pośredni wpływ na historię państwa wczesnopiastowskiego. Jednym z najważniejszych wydarzeń politycznych i religijnych tych ziem stało się w roku 1000 słynne spotkanie w Gnieźnie cesarza Ottona III i Bolesława Chrobrego. Okazją do tych rozmów było powołanie do życia arcybiskupstwa w Gnieźnie u grobu św. Wojciecha. Jego relikwie były konieczne, aby papież i cesarz na to się zgodzili. Sam zjazd władców w Gnieźnie bardzo wzmocnił politycznie Bolesława Chrobrego, bo cesarz wyraził formalną zgodę na jego koronację. Biskup praski Wojciech trafił na tereny rządzone przez Chrobrego w wyniku pewnego zbiegu różnych okoliczności. Wojciech jako dostojnik kościelny zdecydowanie wypowiadał się przeciwko handlowi niewolnikami, chociaż nie tyle był przeciwny samej instytucji niewolnictwa, co praktyce sprzedawania świeżo ochrzczonych Słowian Żydom i Arabom. Słusznie obawiał się, że tacy niewolnicy porzucą chrześcijaństwo na rzecz religii swoich panów – judaizmu i islamu.
Święty Wojciech napomina księcia czeskiego Bolesława II Pobożnego by zakazał kupcom żydowskim handlu niewolnikami chrześcijańskimi,
fragment Drzwi Gnieźnieńskich (fot. Mathiasrex, Maciej Szczepańczyk; CC BY-SA 4.0)
Przez środkową Europę przebiegał jeden z największych szlaków niewolniczych z Kijowa przez Przemyśl, Kraków i dalej do Pragi, gdzie znajdowało się centrum handlu niewolnikami. Biskup Wojciech za własne pieniądze wykupywał świeżo ochrzczonych Słowian, ale były to działania doraźne. W swoich kazaniach napominał czeskie elity, że handlować chrześcijanami nie wolno, ale ostatecznie to on musiał uznać swoją przegraną. Postanowił zrezygnować ze swojej biskupiej godności i wstąpić do zakonu benedyktynów na Monte Cassino. Nic z tego nie wyszło, ale kiedy po drodze trafił na tereny państwa piastowskiego, Chrobry namówił go, aby poprowadził misję chrystianizacyjną do pogańskiego ludu Prusów. Wkrótce zginął tam męczeńską śmiercią, a Chrobry wykupił jego ciało i złożył w katedrze w Gnieźnie. Były to bez wątpienia najlepiej przez tego władcę wydane pieniądze na reklamę i marketing na rzecz siebie i swojego państwa. Wojciech był postacią znaną i cenioną w całej Europie, podziwianą zarówno przez cesarza Ottona III, jak i papieża Sylwestra II, który błyskawicznie go kanonizował. Chrobry uzyskał tym samym niezwykle cenny atut w swojej polityce i w pełni go wykorzystał, zapraszając cesarza do Gniezna. Moment był szczególny, bo rok 1000 według Apokalipsy św. Jana mógł okazać się czasem końca świata i towarzyszących mu tragicznych zdarzeń. Na wszelki wypadek więc Otton III chciał pomodlić się u grobu nowego męczennika za wiarę i pewnie prosić go o łaskawe wstawiennictwo u Boga.
Pod koniec średniowiecza, w XIV i XV wieku, liczba niewolników w Europie jest niewielka, podobnie jak na innych kontynentach, wszystko jednak się zmienia wraz z odkryciem Nowego Świata przez europejskich żeglarzy. Kolejne 300 lat to czas wielkiej tragedii mieszkańców Afryki, których w sposób zorganizowany masowo wyłapywano i przewożono statkami do Ameryki do pracy na plantacjach trzciny cukrowej, bawełny i tytoniu.
Rysunek przedstawiający grupę kobiet i mężczyzn zabieranych na targ niewolników,
fot. Wikipedia
Taki los spotkał co najmniej 11 milionów ludzi. Porwani ze swoich domów i rodzin przez handlarzy niewolnikami, traktowani jako jeńcy w wojnach prowadzonych przez lokalnych władców afrykańskich księstw zanim dotarli do miejsca przeznaczenia musieli jeszcze przeżyć podróż statkiem w koszmarnych zwykle warunkach. Kapitanowie statków, aby uspokoić własne sumienie, przed załadunkiem ludzkiego towaru prosili księży, aby tych Afrykanów ochrzcili. Wtedy ich dusze miały szansą na zbawienie. Nie uspokajało to w żadnym razie przerażonych i zestresowanych niewolników, którzy wypowiadane po łacinie formuły, kompletnie dla nich niezrozumiałe, uważali za magiczne zaklęcia poprzedzające ich zabicie i zjedzenie przez białych ludzi. Okrucieństwo białych właścicieli plantacji wobec ich czarnych niewolników, seksualne nadużycia wobec niewolnic były wielokrotnie opisywane w literaturze, pokazywane w filmach. Los niewolników na wyspach karaibskich i w obu Amerykach był tragiczny, gdyż w tym wypadku panów od niewolników dzielił nie tylko status prawny i społeczny, ale także inny kolor skóry i inna kultura. Dawne wyobrażenie niewolnika jako Słowianina o płowych włosach i niebieskich oczach zastąpił Afrykanin o czarnym kolorze skóry i ciemnych oczach.
Afrykańscy niewolnicy próbowali się bronić, stawiali opór, ale właściwie jedyne udane powstanie miało miejsce tylko na San Domingo (dzisiejsze Haiti) w latach 1791-1804 wymierzone we francuskich plantatorów. Ponieważ nie chcieli oni zniesienia niewolnictwa, poprosili Napoleona I o wysłanie korpusu ekspedycyjnego, by zdusić to powstanie. Cesarz uległ ich namowom w 1802 roku, a wśród francuskich żołnierzy było też 5,5 tysiąca polskich legionistów generałów Dąbrowskiego i Kniaziewicza. Zdecydowana większość z nich zmarła w walce z partyzantami i od tropikalnych chorób. Prawdopodobnie około 300 legionistów przeszło na stronę powstańców, zostawiając swój ślad genetyczny w urodzie niektórych Haitańczyków o niebieskich oczach i jaśniejszym odcieniu skóry. Wojska francuskie ostatecznie w 1804 roku wycofały się z wyspy, a Haiti proklamowała swoją niepodległość.
Niewolnictwo jako system zależności zostało zniesione w Wielkiej Brytanii w 1833 roku, we Francji w 1848 roku, a w USA po wojnie secesyjnej w 1865 roku. Ostatnimi krajami, które się na to zdecydowały były Kuba w 1880 i Brazylia w 1888 roku. Obecnie w żadnym z prawie 200 państw świata prawnie nie istnieje niewolnictwo ani też handel niewolnikami, co oczywiście nie znaczy, że nie ma milionów ludzi traktowanych jak niewolnicy.
Ludzkość wkraczała w XX wiek z przeświadczeniem, że pomimo wszystko udało się przezwyciężyć demony przeszłości z 5 tysiącami lat historii niewolnictwa i będzie już tylko lepiej. Jednak to, co zdołali wymyślić wyznawcy totalitarnych ideologii nazizmu i komunizmu, przekroczyło wszelkie wcześniejsze wyobrażenia o stopniu okrucieństwa człowieka wobec swojego bliźniego.
Prawdopodobnie najtragiczniejszym okresem w dziejach niewolnictwa były lata 1933-1953, czyli czas, umownie to traktując, od dojścia do władzy Adolfa Hitlera w Niemczech do śmierci Józefa Stalina w ZSRR. Nazizm i komunizm są jak orzeł i reszka tej samej monety jeżeli chodzi o podporządkowanie jednostki interesom państwa i ideologii rządzącej partii.
W okresie 20 lat w obu tych państwach powstały niezwykle rozgałęzione sieci obozów pracy, koncentracyjnych, jenieckich i zagłady, do których trafiło w ZSRR około 28 milionów ludzi, a w nazistowskich Niemczech i na terenach okupowanych około 20 milionów. Można uznać wszystkich tych ludzi za niewolników zmuszonych do pracy na rzecz opresyjnego państwa. W chwili wybuchu II wojny światowej władze niemieckie powołały pod broń kolejne miliony mężczyzn, których przy warsztatach pracy w fabrykach i w pracach polowych mieli zastąpić robotnicy przymusowi z podbitych terenów. Kiedy nie powiodła się akcja dobrowolnych wyjazdów do pracy w Niemczech, rząd wprowadził obowiązek pracy przymusowej dla kobiet i mężczyzn w wieku 18-60 lat, którym z czasem objęto też dzieci i młodzież od 12 roku życia. Niemieckie urzędy pracy – Arbeitsamty – wysyłały imienne wezwania do wyjazdu na roboty w Rzeszy. Osoby uchylające się od tego obowiązku mogły być aresztowane, obciążone wysoką karą finansową, a nawet trafić do obozu koncentracyjnego. Przez cały okres wojny na rzecz niemieckiej gospodarki pracowało około 13 milionów robotników przymusowych z kilkunastu państw, najwięcej z ZSRR (3 mln) i Polski (2 mln). Otrzymywali za swoją ciężką pracę nędzne wynagrodzenie, mieszkali w ciasnocie, cały czas pod kontrolą policji i urzędników. Nie mieli prawa do kartek żywnościowych, nie wolno im było korzystać z komunikacji miejskiej, kin czy teatrów. W chwili nalotu nie wpuszczano ich do schronów przeciwlotniczych i pod żadnym pozorem nie wolno im było utrzymywać intymnych związków z niemieckimi kobietami i mężczyznami. Groziła za to kara śmierci.
Jednym z takich przymusowych robotników był mój ojciec – Tomasz Urban, który pod koniec 1940 roku trafił do gospodarstwa niemieckiego bauera w pobliżu Frankfurtu nad Menem. Tato kilka miesięcy wcześniej się ożenił i z moją mamą próbowali jakoś sobie radzić w ciężkiej wojennej rzeczywistości. Dobrze wspominał po latach swojego niemieckiego gospodarza. Praca w polu była ciężka, ale przynajmniej były tam jakieś maszyny, inaczej niż w rodzinnej wsi Bujne – niedaleko Nowego Sącza. Moja mama pisała podania do Arbeitsamtu o zwolnienie go z obowiązku pracy. Udało jej się też po wielu problemach przekonać swojego kuzyna, aby dobrowolnie pojechał do Niemiec do tego bauera, gdzie pracował mój tato i przejął jego obowiązki. Tylko pod tym warunkiem on sam mógł po 2 latach wrócić szczęśliwie do domu.
Specyfiką niewolnictwa państwowego w XX wieku w systemach totalitarnych było to, że zamieniały one w niewolników pozbawionych wszelkich praw własnych obywateli. To rzecz niespotykana w poprzednich stuleciach. Już w miesiąc po dojściu Hitlera do władzy, 28 lutego 1933 roku, wprowadzono w III Rzeszy przepisy stanu wyjątkowego, które faktycznie obowiązywały do 1945 roku. Uzasadnieniem dla drastycznego ograniczenia wolności niemieckich obywateli miało być podpalenie Reichstagu 27 lutego i rzekomo planowany zamach stanu partii lewicowych. Dekret prezydenta Hindenburga o obronie narodu i państwa niemieckiego pozwalał policji na bezterminowe pozbawienie wolności osób podejrzanych o działalność antypaństwową. Osoba zatrzymana nie mogła odwołać się do sądu. Tym sposobem w krótkim czasie, jeszcze tego samego roku, do pierwszego obozu koncentracyjnego w Dachau trafili więźniowie bez wyroków, których jedyną winą było to, że mieli lewicowe poglądy lub ich system wartości i zachowanie nie odpowiadało nazistowskiemu wyobrażeniu o czystości rasy niemieckiej. Byli to między innymi duchowni różnych kościołów chrześcijańskich, świadkowie Jehowy, ale także homoseksualiści. Obóz w Dachau był poligonem doświadczalnym dla SS, organizacji, której podlegały później wszystkie obozy koncentracyjne i zagłady w całej Europie. Pierwszy komendant Dachau Theodor Eicke wypracował cały system zarządzania obozem, szkolenia oddziałów wartowniczych z charakterystycznymi „trupimi główkami” na czapkach i eksploatacji więźniów poprzez niewolniczą pracę z korzyścią dla finansów SS, a kiedy już więźniowie całkiem opadli z sił, sposoby mordowania ich.
Arbeit macht frei na bramie w Auschwitz,
fot. Wikipedia
Eksterminacja wrogów Rzeszy poprzez niewolniczą pracę, w myśl zasady „Vernichtung durch Arbeit”, czyli „wyniszczenia przez pracę”, maskowano z pozoru optymistycznym hasłem „Arbeit macht frei” – „praca czyni wolnym”, które mogli zobaczyć więźniowie przekraczający bramy obozów koncentracyjnych. W praktyce miało ono taki sens- „droga do wolności wiedzie przez pracę, która wcześniej pozbawi cię życia”. Ten aspekt pracy tak ciężkiej i tak zorganizowanej, aby w krótkim czasie doprowadzić do śmierci niewolnika, to też coś charakterystycznego dla „rasy panów” w XX wieku. Wcześniej niewolnik jednak sporo kosztował i nawet bezwzględny jego właściciel starał się jak najdłużej czerpać korzyści z jego pracy. W trakcie II wojny światowej do obozów koncentracyjnych zwożono w krótkim czasie tysiące ludzi, których łatwo było zastąpić następnymi więźniami, więc nie opłacało się o nich dbać, dobrze karmić czy „marnować” na nich lekarstwa, kiedy chorowali.
Naziści stworzyli ludziom piekło na ziemi, ale – jak w poemacie Dantego „Boska komedia” – były różne kręgi tego piekła. W tym „pierwszym kręgu” byli robotnicy przymusowi i jeńcy wojenni, w „drugim” więźniowie obozów pracy i obozów koncentracyjnych, natomiast środkiem piekła były obozy zagłady.
Jak dobrze ten system działał, widać na przykładzie wielkiego obozu w Auschwitz, który składał się tak naprawdę z trzech mniejszych obozów: Auschwitz I – obóz koncentracyjny jako miejsce eksterminacji poprzez pracę, Auschwitz II Birkenau – obóz zagłady dla Żydów i Romów oraz Auschwitz III Monowice – zakłady chemiczne IG Farben korzystające z niewolniczej pracy więźniów z obozu pierwszego i drugiego. Jak się szacuje w Auschwitz zginęło około 1,1 mln ludzi, z tego 950 tysięcy w Birkenau i to zwykle w trakcie pierwszych 24 godzin pobytu. To była „fabryka śmierci”, niezwykle wydajna i sprawna, pracująca od 1942 roku na pełnych obrotach. System obozów koncentracyjnych wymyślony przez przywódców SS na czele z Himmlerem, Heydrichem, Eickem, Eichmannem czy Pohlem był także świetnie zorganizowany, o czym świadczy m.in. to, że z ponad 1,3 mln więźniów w Auschwitz próbę ucieczki podjęły jedynie 802 osoby, a udało się to tylko 144 z nich.
Auschwitz III – Monowice był projektem stricte biznesowym. Niemiecki potentat przemysłu chemicznego IG Farben postanowił zbudować zakłady produkujące kauczuk syntetyczny i gumę na potrzeby armii w odległości 6 km od obozu głównego. W związku z tymi planami władze niemieckie najpierw wysiedliły bez żadnego odszkodowania polskich mieszkańców wsi, zburzyli ich domy i cały ten teren sprzedały koncernowi IG Farben po preferencyjnej cenie. Następnie koncern dogadał się z komendantem Auschwitz I na wypożyczenie do pracy więźniów za stawkę 1-3 marki dziennie. Oczywiście te pieniądze trafiały do kasy SS. Przy budowie fabryki zginęło lub zmarło z wycieńczenia około 10 tysięcy więźniów.
W podobny sposób przebiegała współpraca wielkiego kapitału niemieckiego, właścicieli kopalń i hut z komendantami ponad 40 podobozów Auschwitz rozsianych wtedy po całym Śląsku i Małopolsce. W moim rodzinnym mieście Jaworznie, które w trakcie wojny znalazło się w granicach III Rzeszy, działał jeden z takich podobozów o nazwie Neu-Dachs, w którym znajdowało się około 3,5 tysiąca więźniów, głównie Żydów z Polski, Grecji, Węgier i Francji. Niemiecka spółka akcyjna EVO wykorzystywała więźniów do budowy nowej elektrowni, płacąc za ich pracę komendantowi obozu. Podobne porozumienia zawarli też właściciele 6 mniejszych kopalń węgla kamiennego.
W obozie regularnie, co 2 tygodnie, przeprowadzano selekcje, w czasie których 40-80 wyczerpanych pracą więźniów odsyłano do Auschwitz, gdzie ich zwykle mordowano, a na ich miejsce wysyłano „świeżych” niewolników. W październiku 1944 roku aresztowano kilkudziesięciu więźniów oskarżonych o nieudaną próbę ucieczki podkopem wydrążonym pod podłogą jednego z baraków. Po brutalnym śledztwie 19 więźniów skazano na śmierć i zostali oni powieszeni na placu apelowym obozu.
Po koszmarnych 20 latach 1933-1953, gdy minęły okropieństwa II wojny świat bardzo powoli wracał do jako takiej równowagi. Istnienie obozów koncentracyjnych i obozów zagłady uznano za ludobójstwo, a skalę niewolnictwa państwowego, przynajmniej w III Rzeszy, pokazał proces nazistowskich dygnitarzy politycznych w Norymberdze, a potem kolejne procesy komendantów i personelu obozów koncentracyjnych w latach 60-tych.
Podobny w skali i okrucieństwie system obozów pracy w ZSRR nazywany Gułagiem nie doczekał się po II wojnie ani takiego potępienia, ani też ukarania sprawców, jak ten nazistowski.
Niewolnictwo współczesne nie jest akceptowane przez żadne państwo świata, chociaż z dużym prawdopodobieństwem obozy pracy istnieją obecnie w Chinach na terenach zamieszkałych przez prześladowane mniejszości Ujgurów oraz w Korei Północnej. Szokująca liczba ponad 40 mln ludzi traktowanych jak niewolnicy to w stosunku do całej ludności globu 0,5%. Można by powiedzieć, że to niewiele, ale każdy z tych ludzi ma swój indywidualny dramat i głębokie poczucie krzywdy.
Czy możemy takim ludziom w jakikolwiek sposób pomóc? Na pewno zawsze sprawdza się tzw. 11 przykazanie Mariana Turskiego – „Nie bądź obojętnym”. Zawsze można podejść do takiego człowieka i zapytać, czy wszystko w porządku, czy możemy w czymś pomóc?
Osoby zniewolone mają ogromny problem, aby wyrwać się z tej sieci zależności, jaką zarzucili na nie sprytni handlarze żywym towarem. Najlepiej szukać wsparcia u wyspecjalizowanych służb i organizacji pozarządowych, takich jak: La Strada, która z pieniędzy publicznych prowadzi Krajowe Centrum Interwencyjno-Konsultacyjne dla ofiar handlu ludźmi. Działa tam telefon zaufania pod numerami: 22 628 02 20 oraz 605 687 750, gdzie można poprosić o pomoc i rozmowę prowadzoną w różnych językach. Zwykle taka osoba trafia później do specjalnego ośrodka, gdzie może liczyć na opiekę prawną i medyczną oraz wyżywienie. To dopiero pierwszy krok i czeka ją jeszcze długa droga, aby odzyskać ponownie kontrolę nad własnym życiem.
fot. kobieceinspiracje.pl
Kiedyś symbolem ciężkiego losu niewolnika były żelazne łańcuchy skuwające jego ręce i nogi. Teraz to pomarańcza wraz z wyciskarką do owoców. Skojarzenie jest bowiem oczywiste, bo współczesny niewolnik w rękach bezwzględnych handlarzy i mafiozów jest traktowany jak owoc, z którego trzeba wycisnąć wszystkie jego żywotne soki i siły, a na końcu go porzucić. Zaledwie 1 % współczesnych niewolników zdoła się uratować samodzielnie czy przy wsparciu życzliwych osób. Niestety, ich praca pod nadzorem daje gigantyczne zyski, bo przychody z handlu ludźmi to około 150 mld dolarów rocznie, czyli to kwota porównywalna z rocznym budżetem Polski.W krajach pogrążonych w wojnach i biedzie np Haiti, Sudanie, Libii, Afganistanie z łatwością można obecnie kupić sobie niewolnice lub niewolnika za 600-800 dolarów, dziecko za połowę tej sumy, kiedy dla porównania w połowie XIX wieku czarny niewolnik w USA kosztował około 40 tysięcy dolarów. Przy stosunkowo niewielkich inwestycjach handlarze ludźmi mogą liczyć na duży i pewny zysk.
Warto więc pamiętać, że niewolnicy są wśród nas i uważać, abyśmy ani my sami, ani też nikt z naszych bliskich nie stali się ofiarami tego haniebnego procederu.
Marek Urban