Nauka z Marką

Kursy i korepetycje od 1992 roku. 14 tysięcy uczniów.

Narodowa karuzela ze zdrajcami i bohaterami…

Narodowa karuzela ze zdrajcami i bohaterami…

„Zdrajco! zdrajco! po trzykroć zdrajco!” – krzyczał Onufry Zagłoba w sali pałacu w Kiejdanach do hetmana wielkiego litewskiego Janusza Radziwiłła w słynnej scenie z „Potopu” Henryka Sienkiewicza na wieść o tym, że hetman w 1655 roku oddał Litwę pod protekcję króla Szwecji. Wołanie o zdradzie niosło się też współcześnie – w sali sejmowej 13 grudnia 2023 roku po expose nowego premiera rządu Donalda Tuska. W odpowiedzi na jego wystąpienie i wzmiankę o jego dziadkach z Wolnego Miasta Gdańska, którzy jako nieliczni Polacy tam mieszkający nie podpisali w czasie II wojny światowej tzw. volkslisty, Jarosław Kaczyński wykrzyczał z trybuny sejmowej: „Nie wiem, kim byli pana dziadkowie, ale z pewnością wiem, że pan sam jest niemieckim agentem!”. Wszystko więc, zdaniem Kaczyńskiego, co do tej pory robił Donald Tusk, miało służyć nie Polsce, ale obcym interesom, wiadomo – „für Deutschland”.
W polskiej tradycji politycznej zarzuty o zdradę, agenturę czy kolaborację z wrogami ojczyzny są formułowane z niezwykłą łatwością, a lista tych polityków, którym często bezpodstawnie stawiano takie zarzuty, jest bardzo długa. Wynika to niejako ze specyfiki naszej mocno pogmatwanej, pełnej dramatycznych zwrotów akcji historii, której uczestnicy musieli często podejmować niejednoznaczne decyzje wyboru mniejszego zła. Idąc taką drogą, łatwo można było przekroczyć granicę dopuszczalnego kompromisu z obcą władzą i narazić się na ostracyzm ze strony rodaków.
Tę niejednoznaczność w ocenie polskiej historii i jej głównych aktów źle znosiła ekipa PiS. Prezydent Andrzej Duda w jednym z serii swoich napuszonych przemówień stwierdził, że ważnym celem polityki historycznej pisowskiego rządu będzie ostateczne ustalenie, kto w polskiej historii był zdrajcą, a kto bohaterem. Rzeczywiście „przez osiem ostatnich lat” poprzednia ekipa rządowa nie szczędziła sił i środków finansowych na instytucje zajmujące się badaniem przeszłości i jej upamiętnianiem, powoływała nowe fundacje i stowarzyszenia, hojnie finansowała publikacje książek i produkcję filmów historycznych.
Moim zdaniem niewiele to dało i dalej, tak w poglądach politycznych jak i w ocenie wydarzeń i postaci z naszej historii, jesteśmy mocno podzieleni. Psycholodzy społeczni twierdzą, że jako naród nadal nie przepracowaliśmy wielu tematów, szczególnie z historii XX wieku, m.in. oceny działań tzw. żołnierzy wyklętych, współpracy części polskiego społeczeństwa z niemieckim okupantem przy zagładzie Żydów, czy stosunku polskich władz po 1945 roku do Ślązaków, Kaszubów, Mazurów na „ziemiach odzyskanych”.
Chciałbym tu przestawić losy kilku ważnych postaci z czasów Rzeczpospolitej szlacheckiej i na ich przykładzie pokazać, że – aby znaleźć swoje miejsce w narodowym panteonie bohaterów – oprócz zasług, trzeba było mieć jeszcze trochę szczęścia, by odejść z tego świata w takim momencie, gdy było się po właściwej stronie sporu politycznego. Trudność bowiem z oceną postaw różnych postaci z przeszłości polega na tym, że ci sami ludzie w trakcie swojego życia potrafili zachowywać się heroicznie, jak i podle, w działaniu zaprzeczając deklarowanym wcześniej wartościom. Zarówno krystalicznie czystych ludzi bez skazy, z pięknymi bohaterskimi życiorysami, jak też tych, którzy są skończonymi, cynicznymi draniami i zdrajcami mamy w naszej historii tak naprawdę niewielu.
Powieść historyczna „Potop” została wydana w Warszawie w 1886 roku pod czujnym okiem rosyjskiej cenzury, dlatego Henryk Sienkiewicz o pewnych aspektach wydarzeń z lat 1655-60 nie mógł, a czasami nie chciał pisać. Nie wspominał na przykład o tym, że zanim na Rzeczpospolitą uderzyły latem 1655 roku wojska szwedzkie od roku trwała już wojna z Rosją wspieraną przez wojska kozackie. Mimo kilku zwycięskich bitew cała wojna okazała się dla strony litewsko-polskiej kompletną klęską. Rosjanie zajmowali kolejne twierdze, zdobywając też tę najważniejszą na wschodniej granicy – Smoleńsk. Największa tragedia miała się jednak wydarzyć 8 sierpnia 1655 roku, gdy wojska rosyjsko-kozackie zdobyły Wilno, rzeź mieszkańców trwała przez trzy dni,a miasto płonęło przez prawie trzy tygodnie. Tych, co przeżyli te straszne wydarzenia, Rosjanie pędzili dalej na wschód, zwłaszcza cennych dla nich rzemieślników i kupców. Z całego Wielkiego Księstwa Litewskiego przesiedlono na wschód około 100 tysięcy osób, które miały teraz pracować na chwałę nowego pana – moskiewskiego cara.

Daniel Schultz, Portret Janusza Radziwiłła z około 1652–1654 roku,
fot.Wikipedia

Bez tego kontekstu historycznego nie do końca zrozumiała jest motywacja hetmana Janusza Radziwiłła, który – zaatakowany z dwóch stron, przez 40-tysięczną armię szwedzką i prawie 100-tysięczną armię moskiewską – uznaje, że nie ma możliwości prowadzenia wojny na dwóch frontach i rozpoczyna negocjacje z królem Szwecji. Nie może w żadnym razie liczyć na pomoc polskich wojsk, które już w większości przeszły wtedy na stronę Karola Gustawa, a prawowity król Jak Kazimierz wraz ze swym dworem opuścił kraj. Podejmuje więc trudną politycznie decyzję, aby ratować resztę kraju przed moskiewską okupacją i losem, który spotkał mieszkańców stołecznego Wilna. Umowę podpisaną ze Szwedami 20 października 1655 roku w Kiejdanach akceptuje zdecydowana większość litewskiej szlachty, także hetman polny Wincenty Gosiewski, a także biskup żmudzki Piotr Parczewski oraz inni dostojnicy litewscy. W powieści Sienkiewicz akcentuje przede wszystkim rolę hetmana Janusza Radziwiłła i jego kuzyna Bogusława jako głównych organizatorów tego aktu zdrady. Kreuje Janusza Radziwiłła na takiego modelowego magnata, pełnego arogancji i pychy, który bardziej niż o dobru wspólnym myśli o korzyściach politycznych dla siebie i swojej rodziny.
W rozmowie z Kmicicem hetman przyznawał, że ten sojusz ze Szwedami jest chwilowy i zerwie go, jak tylko nadarzy się po temu okazja, ale snuł też plany na przyszłość zdobycia dzięki ich poparciu korony Rzeczpospolitej. Tak to widział autor powieści, nie wiadomo jednak, czy takie były w rzeczywistości plany hetmana.
Sienkiewicz potrzebował w powieści takiego negatywnego czarnego charakteru magnata-zdrajcy, aby tym łatwiej mu było pokazać w kontraście do niego jednoznacznie pozytywne postaci Wołodyjowskiego, Zagłoby, Skrzetuskiego, a także samego Kmicica, który z przyczyn osobistych służy hetmanowi, ale potem zrozumie swój błąd i przyłączy się do obozu szczerych patriotów – zwolenników króla Jana Kazimierza.
W noc sylwestrową 31 grudnia 1655 roku hetman Janusz Radziwiłł umiera na zamku w Tykocinie otoczonym przez wojska wierne królowi. Gwałtowność jego śmierci wskazuje na to, że mógł zostać otruty. Sienkiewicz w dramatyczny sposób opisuje ostatnie chwile dumnego magnata, który widzi zjawy i duchy, ponadto w pełni dociera do niego ohyda jego czynu. W świetnej ekranizacji powieści Jerzego Hoffmana w rolę hetmana wcielił się wybitny aktor Władysław Hańcza i w jego wykonaniu ta scena śmierci Radziwiłła zapada głęboko w pamięć.
W rzeczywistości to polityczne porozumienie ze Szwedami spełniło swoją rolę i zatrzymało ofensywę wojsk cara na Litwie, który nie chciał konfrontacji z armią szwedzką. Historyczna ocena hetmana Janusza Radziwiłła i umowy w Kiejdanach z pewnością byłaby zdecydowanie łagodniejsza, gdyby po zażegnaniu największego niebezpieczeństwa wrócił on do obozu króla Jana Kazimierza. Tak postąpiła większość dostojników Rzeczpospolitej, którzy zdradzili króla w pierwszych miesiącach szwedzkiej inwazji.
Na początku 1656 roku na stronę Jana Kazimierza przeszli ze swoim wojskiem hetmani Stanisław Lanckoroński i Stanisław Rewera Potocki. Gdyby Janusz Radziwiłł pożył jeszcze kilka miesięcy, najprawdopodobniej postąpiłby tak samo i on też uzyskałby królewskie przebaczenie. Wtedy nikt by nie nazywał go zdrajcą, a raczej uznano by go za wytrawnego polityka, który podjął trudną decyzję w stanie wyższej konieczności w trosce o los powierzonych sobie ziem i ludzi.
Kiedy Henryk Sienkiewicz w pierwszych rozdziałach „Potopu” wspomina dowódców wojsk królewskich, którzy walczyli po szwedzkiej stronie, ukrywa tożsamość jednego z nich, podając tylko nazwę pełnionego przez niego urzędu – starosta jaworowski. Mało który z czytelników powieści domyślał się, że chodziło o Jana Sobieskiego, późniejszego króla. Sienkiewicz nie chciał nikogo tym faktem bulwersować, bo przecież jego powieść miała dodawać czytelnikowi otuchy i służyć pokrzepieniu serc.
Jan Sobieski, młody 25-letni pułkownik wojsk koronnych po szwedzkiej inwazji latem 1655 roku jest zdeklarowanym zwolennikiem Karola Gustawa na polskim tronie. Wierzył w to, że zamiana Jana Kazimierza Wazy na jego kuzyna Karola Gustawa Wazę rozwiąże problemy Rzeczpospolitej w wojnie na wschodzie z Moskwą i Kozakami. Trzeba pamiętać, że przecież armia szwedzka po wojnie 30-letniej (1618-48) zasłużenie cieszyła się opinią jednej z najlepszych w Europie.
W lipcu 1655 roku w obozie pod Ujściem i on, jak wielu spośród szlachty, oddał się pod protektorat króla Szwecji, nadal jednak służył w chorągwiach jazdy dowodzonych przez Aleksandra Koniecpolskiego formalnie uznających zwierzchnictwo króla Jana Kazimierza. Armia koronna źle dowodzona i bez chęci do walki 3 października 1655 roku przegrała bitwę pod Wojniczem niedaleko Tarnowa. Część oddziałów wycofała się z pola bitwy i zachowała zdolności bojowe. Wtedy to Jan Sobieski wraz ze swoim dowódcą Aleksandrem Koniecpolskim udali się do swoich dawnych towarzyszy broni i namówili ich, aby ci przeszli pod szwedzką komendę, co też się stało dwa tygodnie później. Do marca 1656 roku pułkownik Jan Sobieski walczył ramię w ramię z żołnierzami szwedzkimi przeciwko oddziałom dowodzonym przez Stefana Czarnieckiego w bitwach pod Gołębiem (19 lutego) i pod Jarosławiem (11 marca). I dopiero wtedy pułki Koniecpolskiego wraz z Sobieskim wypowiedzą posłuszeństwo królowi Szwecji i wrócą pod sztandary Jana Kazimierza. Na wieść o tym wściekły Karol Gustaw wydał na polskich oficerów wyroki śmierci, a zapowiedzią kary było powieszenie na szubienicy tablic z ich imionami i nazwiskami.

Portret Jana III Sobieskiego, 1673–1677,
fot. Wikipedia

Jan Sobieski, jak wielu innych przed nim, uzyskał królewskie przebaczenie, szybko stał się wiernym współpracownikiem Jana Kazimierza, z rąk którego uzyskał pod koniec jego panowania najpierw godność hetmana polnego koronnego w 1666 roku, a dwa lata później hetmana wielkiego. Było to dobre przygotowanie do rozgrywki o najwyższy urząd w państwie. W 1674 roku na sejmie elekcyjnym został wybrany na króla i zapisał się w polskiej historii jako jeden z najwybitniejszych władców.
Równie dobrze jednak jego życie mogło się potoczyć inaczej, mniej szczęśliwie, gdyby jakaś zabłąkana polska kula trafiła go śmiertelnie w jednej z bitew, kiedy służył pod szwedzką komendą. Byłby pewnie zaliczany wtedy w poczet zdrajców ojczyzny i króla.
W lutym 1768 roku w miasteczku Bar na Podolu konserwatywna szlachta zawiązała konfederację, czyli związek zbrojny pod hasłami obrony wiary i wolności, wartości rozumianych bardzo tradycyjnie. Chodziło o katolicyzm niechętny innym wyznaniom i wolność jak przywilej przede wszystkim dla szlachty, bez uszczuplania jej dawnych praw z liberum veto na czele. Konfederaci chcieli bronić dawnego szlacheckiego modelu życia i obyczaju przeciwko naporowi nowych oświeceniowych wartości i idei utożsamianych z dworem króla Stanisława Augusta Poniatowskiego i wspierającego go ambasadora Rosji. Protestowali przeciwko systemowi politycznego protektoratu Imperium Rosyjskiego nad coraz słabszą Rzeczpospolitą. Ta zależność została prawnie określona w tzw. „Traktacie Wieczystym” między obydwoma krajami, w którym caryca Katarzyna występowała wprawdzie jako gwarantka całości ziem Rzeczpospolitej, ale przede wszystkim niezmienności jej ustroju wewnętrznego. Od lutego 1768 roku niczego w prawach państwa szlacheckiego król i sejm nie mogli zmienić bez zgody Rosji. Większość posłów na sejmie, który obradował wtedy w Warszawie, uznała, że nie ma wyjścia, trzeba pogodzić się z tą upokarzającą zależnością od wschodniego sąsiada, jednak konfederaci barscy rzucili wyzwanie zarazem królowi, jak i samej Rosji. Rozpoczęła się trwająca 4 lata niszcząca wojna domowa, w której szlacheckie pospolite ruszenie ścierało się z regularną armią królewską i rosyjską. Konfederaci odnosili lokalne sukcesy. Przez pewien czas udało im się nawet opanować ważne twierdze i fortyfikacje w kraju, m.in. Tyniec, Wawel, Jasną Górę, ale w otwartej, regularnej bitwie mieli niewiele szans na zwycięstwo. Pozostała sprawdzona jeszcze w czasach szwedzkiego Potopu wojna szarpana o partyzanckim charakterze. Dwoma najsłynniejszymi „partyzantami-zagończykami” czasu konfederacji barskiej okazali się Szymon Kossakowski i Kazimierz Pułaski. Obaj byli bohaterami w szlacheckich dworkach, gdzie opowiadano sobie historie o ich niezwykłych wyczynach i odwadze. Jakże jednak różnie potoczyły się później ich losy.
Szymon Kossakowski dowodził silnym oddziałem liczącym około czterech tysięcy żołnierzy i przez długi czas był nieuchwytny dla pułków rosyjskich. Przeprowadził niezwykle odważny rajd od Wielkopolski przez Prusy, Kurlandię, Litwę aż do Smoleńska już na terenie Rosji, czym wywołał tam prawdziwą panikę. Kiedy w 1772 roku konfederacja barska upadła, a sąsiedzi Rzeczpospolitej przeprowadzili pierwszy rozbiór, motywując go m.in. stanem wewnętrznego chaosu w kraju, Kossakowski w obawie przed aresztowaniem wybiera emigrację. Po trzech latach jednak wraca do domu i nie tylko godzi się z królem Stanisławem Augustem Poniatowskim, ale też staje się jednym z najaktywniejszych przywódców stronnictwa prorosyjskiego w Rzeczpospolitej.
Ta zmiana politycznych sympatii nie była wtedy niczym wyjątkowym, ale Kossakowski z czasem traci instynkt samozachowawczy i następuje w nim dziwna przemiana z patrioty o konserwatywnych poglądach w zdrajcę na usługach rosyjskiego ambasadora i carycy Katarzyny. W 1792 roku jest jednym z przywódców konfederacji targowickiej na Litwie i działa ramię w ramię z hetmanami Franciszkiem Ksawerym Branickim, Sewerynem Rzewuskim i Szczęsnym Potockim. Razem z nimi prosi carycę Katarzynę o zbrojną interwencję w Rzeczpospolitej dla zniszczenia reform Sejmu Wielkiego. Kiedy ruszy ofensywa wojsk rosyjskich, będzie dowodził jednym z takich korpusów atakujących Rzeczpospolitą od północy. Przekazywał swoim rosyjskim sojusznikom cenne informacje o stanie przygotowań wojsk polskich do wojny i doradzał m.in. porwanie księcia Józefa Poniatowskiego i Tadeusza Kościuszki jako tych najbardziej wartościowych polskich dowódców.

Szymon Marcin Kossakowski,
fot. Wikipedia

Na sejmie w Grodnie w 1793 roku jego podpis figuruje pod aktem II rozbioru na rzecz Rosji. W 1794 roku już jako hetman wielki litewski na życzenie Rosjan redukuje liczebność wojsk litewskich. Wybuch insurekcji kościuszkowskiej kompletnie go zaskoczył. Kiedy 24 kwietnia powstańcy opanowali Wilno, aresztowali Szymona Kossakowskiego, dawnego bohatera, a aktualnie zdrajcy wysługującego się Rosji. Po krótkim procesie hetman Szymon Kossakowski został skazany na śmierć przez powieszenie na szubienicy ustawionej na głównym placu miasta przed ratuszem. W chwili egzekucji miał na sobie żółty szlafrok, co miała dodatkowo podkreślać hańbiący wymiar kary – bo żółty to zwyczajowo kolor zdrady.
Kazimierz Pułaski świetnie znał Szymona Kossakowskiego – byli prawie rówieśnikami i spotkali się jako młodzieńcy na dworze księcia Kurlandii Karola Krystiana Wettyna, syna króla Augusta III. Obaj należeli do grupy jego dworzan-paziów na dworze w Mittawie (obecnie na Łotwie), gdzie przybywali do 1763 roku, kiedy miasto zajęli Rosjanie i osadzili na tronie książęcym swojego protegowanego Ernesta Birona.
Miał liczne rodzeństwo i pochodził ze szlacheckiej rodziny Józefa Pułaskiego, który cenił wychowanie w duchu patriotycznym, religijnym i staroszlacheckim. Cała rodzina Pułaskich od początku konfederacji barskiej bardzo angażowała się w jej działania. Kazimierz okazał się świetnym kawalerzystą, bardzo odważnym dowódcą oddziału jazdy, z którym podobnie jak Kossakowski walczył na Litwie. Jego największym sukcesem militarnym była skuteczna obrona klasztoru Paulinów na Jasnej Górze przed atakiem wojsk rosyjskich generała Iwana Drewicza i wojsk królewskich na przełomie 1770/1771 roku.
Kazimierz Pułaski był jednym z organizatorów, ale nie bezpośrednim wykonawcą, nieudanego porwania króla Stanisława Augusta Poniatowskiego z Warszawy 3 listopada 1771 roku. Najprawdopodobniej Pułaski chciał króla przewieźć w tajemnicy z Warszawy na Jasną Górę i wymóc na nim przystąpienie do konfederacji barskiej lub dobrowolną abdykację. Próba porwania była bardzo źle przygotowana i przeprowadzona na tyle nieudolnie, że król w rozmowie sam przekonał jednego z zamachowców Jana Kuźmę, aby puścił go wolno.


Kazimierz Pułaski,
fot. Wikipedia

Podczas procesu sądowego wszyscy uczestnicy porwania zrzucili całą winę na Pułaskiego, a sam król wprost formułował wobec niego nie tylko zarzut zorganizowania porwania, ale i chęć jego zamordowania. Sąd sejmowy 1773 roku, który miał zatwierdzić I rozbiór, zajął się też sprawą nieudanego porwania i obrazą majestatu królewskiego. Kazimierz Pułaski został skazany zaocznie na karę śmierci i przepadek całego majątku, uznany za infamisa, czyli człowieka pozbawionego dobrego imienia i praw obywatelskich. Nie miał wyjścia, musiał uciekać z kraju.
Przez trzy lata błąkał się po Europie, szukając zatrudnienia w którejś z armii, ale bez rezultatu. Nie chciała go armia pruska, saska ani francuska. Nic dziwnego, bo szła za nim fama osoby niebezpiecznej, z wyrokiem sądowym za próbę królobójstwa. Według współczesnych kryteriów byłby po prostu uznany za niebezpiecznego terrorystę. W rezultacie za długi karciane wylądował w więzieniu w Marsylii.
To było to dno w życiu Pułaskiego, od którego się w końcu odbił przy pomocy przyjaciół. Zebrali oni pieniądze potrzebne na spłatę jego długów, aby zdołał opuścić wiezienie. Dłużej nie mógł już we Francji przebywać, bo był tam nielegalnie. Chętnie więc skorzystał z propozycji Beniamina Franklina, ambasadora nowego państwa, Stanów Zjednoczonych, we Francji, aby udał się do Ameryki Północnej i tam spożytkował swoje talenty i doświadczenie wojskowe wyniesione z czasów konfederacji barskiej.
Kazimierz Pułaski spędził na amerykańskiej ziemi ostatnie dwa lata swojego burzliwego życia. Jego zadaniem było stworzenie zrębów amerykańskiej kawalerii, bo na tym znał się najlepiej. Nie mówił po angielsku i nie znał miejscowych zwyczajów, do tego miał trudny charakter i łatwo wchodził w konflikty, ale naczelny dowódca Armii Kontynentalnej Jerzy Waszyngton bardzo go cenił i wyraźnie miał do niego słabość. Pułaski szybko awansował i otrzymał stopień generała brygady. Zginął 11 października 1779 roku w trakcie ataku na miasto Savannah.
W warunkach wojennych ciało poległego dowódcy powinno być wrzucone do morza z zachowaniem honorowego ceremoniału. Dopiero w 1996 roku wyszło na jaw, że pochowano go na terenie jednej z plantacji w Savannah. Co więcej zadbano o to, by na trumnie był odpowiedni napis – „Generał Kazimierz Pułaski”. Okazało się jednak, że antropolodzy badający szkielet doszli do zaskakującego wniosku, że układ kości szczęki, miednicy i zachowane DNA świadczy o tym, iż w trumnie pochowano kobietę. Dalsze badania przeprowadzone w 2015 roku przez naukowców z Georgia Southern University finansowane przez renomowany Instytut Smithsona potwierdziły ostatecznie, że Kazimierz Pułaski był osobą interpłciową, to znaczy miał cechy zarówno męskie, jak i żeńskie. Biologicznie urodził się jako kobieta, ale prawdopodobnie chorował na nadczynność kory nadnerczy, co wiąże się z dużym wydzielaniem testosteronu – męskiego hormonu. Dlatego pomimo drobnej kobiecej budowy ciała miał męski zarost, zakola na czole oraz niski męski głos. Kazimierz Pułaski bez wątpienia identyfikował się jako mężczyzna, o jego biologicznej tajemnicy wiedzieli pewnie jego najbliżsi przyjaciele i osoby zaufane. Do tego grona z pewnością należał Kazimierz Stanisław Kozłowski, którego on nazywał swoim bratem i towarzyszem broni. Byli nierozłączną parą, razem spisali wspólny testament, czyniąc siebie nawzajem spadkobiercami. Czy byli też partnerami seksualnymi? Jest to prawdopodobne, bo Pułaski stronił od kobiet i nie miał na swoim koncie żadnych miłosnych przygód, co w przypadku żołnierza i szlachcica było w tamtym czasie czymś wyjątkowym.
Kazimierz Pułaski jest nazywany bohaterem dwóch narodów: polskiego i amerykańskiego. Uznaje się go za ojca amerykańskiej kawalerii, wyróżnionego honorowym obywatelstwem USA, a takiego zaszczytu nie dostąpił nawet Tadeusz Kościuszko. W 1929 roku Senat USA ustanowił 11 października „ Dniem Pamięci Generała Pułaskiego” a od roku 1937 tego dnia przez centrum Nowego Jorku 5 Aleją maszerują w paradzie mieszkańcy miasta nie tylko o polskich korzeniach, aby uczcić bohatera walki o amerykańską wolność. Czy wiadomość o interpłciowości Pułaskiego coś zmieniła w myśleniu Amerykanów o bohaterze z dalekiej Polski? Nie przypuszczam. Natomiast będzie to pewnie wstydliwa sprawa dla prawicowych i konserwatywnych środowisk w naszym kraju walczących z tzw. ideologią gender i interpretujących historię w duchu bogoojczyźnianym.
Jan Matejko jeden ze swoich najsłynniejszych obrazów „Rejtan – Upadek Polski” namalował w 1866 roku, raptem dwa lata po stłumieniu Powstania Styczniowego przez Rosjan. Był to jego artystyczny komentarz do kolejnej w dziejach narodu polskiego politycznej klęski, po której jak zwykle zaczynały się próby rozliczeń i sporów o to, kto zachował się godnie i zasłużył na miano bohatera, a kto okazał się zdrajcą sprawy narodowej.
Malarz zgłosił obraz na wystawę malarstwa w Paryżu w 1867 roku. Wprawdzie publiczność francuska kompletnie nie rozumiała kontekstu historycznego przedstawionej sceny i tłumaczyła go sobie w sposób najprostszy z możliwych: grupa polskich arystokratów, co to wiadomo że za kołnierz nie wylewają, pokłóciła się i jeden z nich, ten najbardziej pijany padł na podłogę w drzwiach salonu. Jednak komisja konkursowa wystawy doceniła kunszt artysty i obraz otrzymał złoty medal. I dobrze się stało, bo zakupił go do swoich zbiorów cesarz Franciszek Józef, a nie któryś z obrażonych na artystę polskich arystokratów, których przodkowie byli tam uwiecznieni w negatywnym kontekście tych, co dołożyli swoją rękę do traktatów I rozbioru, czyli między innymi Franciszek Salezy Potocki, Szczęsny Potocki, Karol Radziwiłł, czy biskup Ignacy Massalski. Potomkowie uczestników wydarzeń uwiecznionych na tym obrazie przez Matejkę dla ochrony dobrego imienia rodziny zamierzali dzieło zakupić, a następnie je ukryć, a nawet zniszczyć.


Jan Matejko, Rejtan – Upadek Polski.
Marszałek Adam Poniński ruchem ręki nakazuje posłom opuścić salę.
Wyjście blokuje swoim ciałem Tadeusz Rejtan
fot. Wikipedia

Główny bohater tej sceny Tadeusz Rejtan – poseł z Nowogródka na Litwie, razem ze swoim kolegą posłem z tej samej ziemi Samuelem Korsakiem chcieli swoim protestem nie dopuścić do zawiązania w sejmie konfederacji. W praktyce bowiem zmieniało to procedurę głosowania nad ustawami, bo od chwili zawiązania konfederacji decydowała większość, a jednostkowe veto nie miało już swojej siły. W 1773 roku to nieszczęsne liberum veto przez lata wykorzystywane tak destrukcyjnie i przeklinane teraz mogło się przydać do zablokowania traktatów rozbiorowych, które chciała przyjąć większość posłów zastraszonych lub przekupionych przez sprytnych ambasadorów trzech państw – Rosji, Austrii i Prus.
Tadeusz Rejtan, Samuel Korsak i może jeszcze sześciu posłów próbowało nie dopuścić do przyjęcia konfederacji pod przywództwem Adama Ponińskiego. Ten pozbawiony skrupułów polityk nie krył się nawet z tym, że jest na usługach obcych rządów. Ambasadorowie państw rozbiorowych stworzyli wspólny fundusz korupcyjny oddany w całości do dyspozycji Ponińskiego. Akurat Rejtan i Korsak nie dawali się ani zastraszyć, ani też przekupić i komplikowali przebieg obrad.
21 kwietnia Poniński zarządził przejście posłów z sali posiedzeń sejmu do senatu dla dopełnienia formalności związania konfederacji. W tym momencie Tadeusz Rejtan próbował zagrodzić swoim ciałem wyjście z sali, ale posłowie go przewrócili i przechodzili nad Rejtanem leżącym bezradnie w drzwiach. Ostatecznie Poniński dopiął zamierzonego celu jako marszałek konfederacji koronnej. Jego odpowiednikiem na Litwie był Michał Hieronim Radziwiłł. Obaj magnaci ściśle ze sobą współpracowali, przygotowując prawny i polityczny grunt pod podpisanie traktatów rozbiorowych, co miało miejsce kilka miesięcy później – we wrześniu 1773 roku.
W panteonie bohaterów narodowych Tadeusz Rejtan ma szczególne miejsce, jako patriota broniący samodzielnie spraw ważnych – honoru, prawa, wolności, nawet wtedy, gdy zbiorowość zawodzi i błądzi w swoim postępowaniu. Był postacią ulubioną przez romantyków, bo bardzo pasował do ich opowieści o wrażliwej i pełnej emocji wybitnej jednostce, która niejako przejmuje odpowiedzialność za losy narodu. Stanowił także archetyp patrioty-wariata, który oszalał z miłości do ojczyzny. W rzeczywistości Rejtan po proteście w sali sejmowej przeżył załamanie nerwowe i nasiliły się u niego objawy choroby psychicznej, prawdopodobnie o podłożu schizofrenii. W 1780 roku popełnił samobójstwo prawdopodobnie przez połknięcie szkła z rozbitego okna. Romantycy uznawali tę jego śmierć za symboliczną, bo Rejtan oszalał z miłości do ojczyzny i rozerwał sobie swoje ciało tak, jak zaborcy rozerwali w 1772 roku ciało Rzeczpospolitej.
A co się stało z Adamem Ponińskim, bez wątpienia arcyzdrajcą i łotrem? Na sejmie rozbiorowym 1773-75 wzbogacił się niepomiernie, bo do jego kieszeni płynęły nie tylko łapówki od ambasadorów państw rozbiorowych, ale wkrótce „załatwił” sobie także urząd podskarbiego wielkiego koronnego, czyli ówczesnego ministra finansów i to on w dużej mierze decydował o tym, komu przyznać dzierżawę majątków po rozwiązanym właśnie zakonie jezuitów. Wprawdzie środki te miały pójść na rzecz Komisji Edukacji Narodowej, ale każdy, kto mógł i potrafił, zawłaszczał, ile się dało, dla siebie. Poniński część pozyskanych w ten nieuczciwy sposób środków finansowych zainwestował w budowę mostu przez Wisłę i to w miejscu odległym raptem o jedną przecznicę od „kładki” Trzaskowskiego, bo początek był nie przy ulicy Karowej, jak obecnie, ale przy sąsiedniej ulicy Bednarskiej. Był to tzw. most łyżwowy, bo opierał się na 43 płaskodennych łodziach nazywanych wtedy łyżwami. Inicjator budowy miał prawo przez 10 lat pobierać opłaty mostowe.
Poniński mógłby powiedzieć o swojej fortunie „łatwo przyszło, łatwo poszło”, bo w ciągu 10 lat większość tych pieniędzy przegrał w karty, przepuścił na kochanki i w 1785 roku ogłoszono jego bankructwo. Państwo przejęło od niego za długi również kontrolę nad mostem przez Wisłę. Poniński chciał być znowu politycznie użyteczny, ale w czasie sejmu 4-letniego zmieniła się kompletnie koniunktura i atmosfera polityczna, dlatego 1 września 1790 roku decyzją sejmu został skazany na wygnanie i pozbawienie wszelkich tytułów. Wypadł też z listy płac rosyjskiej ambasady. Koniec życia Adama Ponińskiego był równie symboliczny jak jego adwersarza na sejmie rozbiorowym – Tadeusza Rejtana. W 1793 roku targowiczanie pozwolili mu wprawdzie wrócić do Warszawy ale był już wrakiem człowieka, alkoholikiem, który przesiadywał w karczmach i prosił przygodnych gości, aby mu postawili kolejkę. W 1798 roku po jednej z takich libacji wyszedł z karczmy i, idąc ciemną ulicą, nie zauważył dołu kloacznego, do którego wpadł i się w nim utopił.


Michał Hieronim Radziwiłł,
fot. Wikipedia

Nieco inaczej potoczyły się losy jego kolegi sejmowego z 1773 roku – Michała Hieronima Radziwiłła. Ten magnat wzbogacony podobnie jak Poniński na rosyjskich łapówkach i różnych ciemnych interesach zdobyte w ten sposób pieniądze zainwestował zdecydowanie lepiej, bo już w 1774 roku kupił pałac w Nieborowie. Przez kolejne lata dbał o jego rozbudowę, unowocześnił miejscowy folwark, był właścicielem największych w kraju stawów rybnych. W samym pałacu zgromadził bogate zbiory książek, obrazów, map i porcelany. Jego żona Helena z Przeździeckich Radziwiłłowa stworzyła w pobliżu Nieborowa urokliwy park w stylu angielskim nazywany Arkadią. Wspierała swojego męża w karierze politycznej i nie widziała niczego złego w jego współpracy z ambasadorem rosyjskim. Sama przecież w młodości była damą dworu carycy Katarzyny w Petersburgu i jeżeli była trzeba przyspieszyć karierę polityczną męża, to wiedziała, jak to się robi. Za jego wiedzą romansowała z kolejnymi rosyjskimi ambasadorami Otto Magnusem Stackelbergiem i Jakubem Sieversem.


Helena z Przeździeckich Radziwiłłowa,
fot. ciekawostkihistoryczne.pl

Dobrze oczywiście, że Michał Hieronim Radziwiłł nie zmarnował tak jak Poniński swojej fortuny i pozostawił po sobie piękną rezydencję odwiedzaną także obecnie przez tłumy Polaków, zachwyconych pięknymi ogrodami i wnętrzami Nieborowa.
Zaradność i spryt w gromadzeniu rodzinnej fortuny nie zmienia jednak krytycznej oceny jego politycznej działalności. Jak napisał o nim Julian Ursyn Niemcewicz „był ostatnim w sposobie samolubem, złym obywatelem”, który myślał wyłącznie o własnym interesie. Jego podpisy po wsze czasy będą o tym przypominać, gdy spojrzymy na akty traktatów rozbiorowych, czy „listę płac” polskich polityków znalezionych w 1794 roku w rosyjskiej ambasadzie.
Latem 1938 roku przez polską prasę przetoczyła się gorąca debata na temat miejsca pochówku ostatniego króla Rzeczpospolitej – Stanisława Augusta Poniatowskiego. Problem pojawił się dosyć niespodziewanie, gdy władze ZSRR poinformowały polską ambasadę o planach przekazania stronie polskiej trumny ostatniego króla Rzeczpospolitej. Miejscem jego spoczynku był do tej pory katolicki kościół w Petersburgu pod wezwaniem św. Katarzyny, ale władze radzieckie chciały go zlikwidować. Dla sanacji był to kłopotliwy prezent. Politycy i kadra oficerska II RP w większości była wychowana na literaturze romantycznej, gdzie ważny był „rejtanowski gest” obrony honoru, walki do końca nawet bez szans na zwycięstwo. Stanisław August Poniatowski kompletnie nie pasował do takiego romantycznego wyobrażenia króla i przywódcy narodu. Podpisał się pod traktatami rozbiorowymi i aktem abdykacji, brał pieniądze od rosyjskich ambasadorów i carycy Katarzyny, która spłaciła jego długi. Przede wszystkim jednak ekipa rządząca zarzucała mu przystąpienie do Targowicy w 1792 roku i brak woli walki w obronie konstytucji 3 Maja, której przecież sam był współtwórcą. „Wiadomości literackie” w lipcu 1938 roku przeprowadziły sondę w tej sprawie, pytając o właściwe miejsce pochówku dla Poniatowskiego ponad sześćdziesiąt znanych osobistości II RP – artystów, pisarzy, historyków. 32 osoby były za uroczystym pochowaniem ostatniego króla Rzeczpospolitej na Wawelu, 26 osób wskazywało Warszawę, a tu albo katedrę, albo Łazienki, a tylko 8 osób głosowało za kościołem w Wołczynie w dawnych dobrach Poniatowskich, gdzie w 1732 roku urodził się Stanisław, przyszły król Polski. Decydujący był tutaj głos marszałka Edwarda Rydza Śmigłego, następcy zmarłego w 1935 roku marszałka Józefa Piłsudskiego, pochowanego w krypcie wawelskiej. Rydz Śmigły stwierdził, że nie może w katedrze wawelskiej spocząć król, który nie oddał w obronie ojczyzny nawet jednego wystrzału. Gdyby w beznadziejnej sytuacji, w jakiej znalazł się on sam i Rzeczpospolita, stanął na czele jakiegoś pułku jazdy i uderzył na wojska zaborcze, to zasłużyłby sobie na to, aby spocząć obok wielkiego bohatera i przywódcy narodu Józefa Piłsudskiego.
Pogrzeb Stanisława Augusta Poniatowskiego na polskiej ziemi odbył się 14 lipca 1938 roku w małym kościółku w Wołczynie na Białorusi. Chowano go jak przestępcę w nocy, jedynie w obecności kilku urzędników i proboszcza tej parafii i, co było wręcz kuriozalne, władze państwowe zabroniły odprawiać w przyszłości mszy w intencji króla Poniatowskiego.


Kościół w Wołczynie w latach 30. XX wieku
– miejsce pochówku Stanisława Augusta Poniatowskiego,
fot. Wikipedia

Życie jednak potrafi być przewrotne i dopisuje swoje ironiczne komentarze do ludzkich decyzji. Prawie dokładnie w rok po opisywanych wydarzeniach 1 września 1939 roku III Rzesza napadła na Polskę. Już po dwóch tygodniach wódz naczelny Rydz Śmigły stracił łączność z większością swojej armii, opuścił Warszawę i przeniósł się ze swoim sztabem bliżej granicy rumuńskiej. Tam czekał na zapowiadaną pomoc ze strony zachodnich aliantów. Zamiast tego 17 września o poranku granicę wschodnią II RP przekroczyły wojska radzieckie. Marszałek Edward Rydz Śmigły, tak jak kiedyś tak ostro krytykowany przez niego król Poniatowski, znalazł się w tragicznym położeniu.


Marszałek Edward Rydz ps. „Śmigły”,
fot. Wikipedia

Rozważał różne scenariusze, między innymi planował przedzieranie się z małym oddziałem do walczącej jeszcze Warszawy. Ostatecznie dał się przekonać swoim generałom a przede wszystkim ministrowi spraw zagranicznych Józefowi Beckowi, że Rumuni pozwolą przejechać bezpiecznie do Francji przez swoje terytorium nie tylko władzom cywilnym II RP, ale i dowódcom armii polskiej. Takie zapewnienia w świetle prawa międzynarodowego wydawały się mało prawdopodobne, ale Rydz Śmigły przyjął taką argumentację. Marszałek wraz ze swoim sztabem przekroczył granicę polsko-rumuńską w nocy 18 września przez most na Czeremoszu w Kutach. Miał tam miejsce dramatyczny i symboliczny zarazem incydent.


Most w Kutach w 1930 roku,
fot. Wikipedia

Kolumnę samochodów Naczelnego Wodza zatrzymał na moście pułkownik Ludwik Bociański, zasłużony żołnierz powstania wielkopolskiego i wojny 1920 roku z bolszewikami, a potem w okresie międzywojennym wojewoda poznański i wileński, prywatnie dobry znajomy marszałka. Próbował przekonać Rydza do zmiany decyzji i pozostania w kraju razem z walczącymi nadal żołnierzami. Doszło do krótkiej, ale gwałtownej rozmowy, w trakcie której pułkownik Bociański wyjął z kabury pistolet i w „rejtanowskim geście” strzelił sobie w pierś. Wściekły marszałek Rydz Śmigły kazał wsadzić rannego pułkownika do swojego samochodu i cała kolumna już bez przeszkód przejechała na rumuńską stronę. Bociański opatrzony w rumuńskim szpitalu przeżył ten samobójczy zamach na swoje życie.
Natomiast nie przeżył tych wydarzeń serdeczny przyjaciel Rydza Śmigłego jeszcze z lat szkolnych Alfred Biłyg wojewoda lwowski w 1939 roku. W chwili wybuchu wojny zachował się bardzo dzielnie, podobnie jak Stefan Starzyński w Warszawie zagrzewał mieszkańców do oporu w transmitowanych przez radio przemówieniach. Obiecywał w nich, że nie opuści swojego stanowiska i wytrwa z mieszkańcami do końca. Jednak marszałek wydał mu kategoryczne polecenie wyjazdu ze Lwowa i dołączenia do jego sztabu. Alfred Biłyg wykonał rozkaz swojego przyjaciela i dowódcy, ale kiedy już opuścił Polskę, nie wytrzymał tego stresu i 19 września popełnił samobójstwo.
Rydz Śmigły został internowany w Rumunii, z której udało mu się przedostać najpierw na Węgry, a w październiku 1941 roku wrócić do okupowanego kraju. Chciał walczyć w strukturach Polskiego Państwa Podziemnego i zmazać hańbę opuszczenia walczącej armii we wrześniu 1939 roku. Planował spotkanie z dowódcą ZWZ-AK Stefanem Roweckim, ale dwa miesiące później, 2 grudnia 1941 roku niespodziewanie umarł na atak serca. Jednak prawdopodobna jest też wersja jego otrucia na polecenie kogoś z ważnych polityków państwa podziemnego. Marszałek Rydz Śmigły własną decyzją sam siebie zdegradował do stopnia szeregowca, ale nawet jako szeregowiec nie był mile widziany w okupowanej Warszawie. Pamięć strasznej klęski w 1939 roku była zbyt świeża.
I tak kręci się przez wieki nasza narodowa karuzela ze zdrajcami i bohaterami, którzy wirują na niej blisko siebie w różnych pozach, doświadczając tam zarówno chwil uniesienia jak i zawrotów głowy i mdłości.