Nauka z Marką

Kursy i korepetycje od 1992 roku. 14 tysięcy uczniów.

Ciapaci, mocno opaleni i inni

Ciapaci, mocno opaleni i inni

Stali się od niedawna trwałym elementem naszego życia, zwłaszcza w dużych miastach. Młodzi mężczyźni o śniadej cerze, których spotykamy codziennie na ulicach jako kurierów rozwożących rowerami i skuterami dania na wynos, jako kierowców Ubera, sprzedawców w barach szybkiej obsługi z coraz popularniejszymi u nas daniami kuchni azjatyckiej – kebabów, falafeli i hummusów. Pewna grupa przybyszy z dalekiej Azji pewnie też studiuje na naszych uczelniach, ale zdecydowana większość przyjechała do Polski jako migranci zarobkowi. W ich rodzinnych krajach: Indiach, Pakistanie czy Bangladeszu warunki życia wciąż są zdecydowanie gorsze niż u nas. Bariera językowa i kulturowa oddzielająca ich od Polaków jest nadal na tyle duża, że raczej tworzą własne, zamknięte środowiska i enklawy towarzyskie.

Część naszych rodaków całą tę grupę nazywa ciapatymi, nie dostrzegając w tym niczego niestosownego. Mnie jednak to określenie uwiera i pachnie mi brzydko lekko skrywanym poczuciem wyższości nas białych wobec tych o ciemnym odcieniu skóry, którzy stoją niżej w hierarchii społecznej.

Zresztą pierwsze intuicyjne skojarzenie ze słowem ciapaty w języku polskim nie jest miłe. Bo ciapowaty to ktoś mało rozgarnięty i inteligentny, wymagający pomocy i kontroli ze strony kogoś bardziej rozgarniętego. To słowo trafiło do współczesnej polszczyzny za sprawą Polaków wyjeżdżających do pracy w Wielkiej Brytanii. Tam nasi rodacy zetknęli się z dużą diasporą Pakistańczyków, z którymi przyszło im często rywalizować o te same posady i klientów. Te trudne relacje prowadziły między innymi do upowszechnienia wśród Polaków pewnego stereotypu całej tej grupy przybyszy z Azji Południowo-Wschodniej i nazywania ich ciapatymi w kontekście pejoratywnym.

Samo słowo nie jest jednak w żadnym sensie obraźliwe, bo najprawdopodobniej odnosi się do cziapati czyli podpłomyków, placków z mąki pszennej wypiekanych bez zakwasu w każdym pakistańskim czy hinduskim domu. W kuchni tamtego regionu świata zamiast sztućców używa się tych cziapati do nabierania przygotowanych potraw.


Pieczenie placków czapati, fot. Wikipedia

W świecie idealnym ludzie nie mieliby wobec siebie uprzedzeń i ocenialiby innych według ich starań i pracowitości, ale w rzeczywistości, jaką znamy, identyfikacja jednostki w grupie polega na ustaleniu kto swój a kto obcy i jakie jest moje miejsce w hierarchii grupy. W takim myśleniu to, że ludzie różnią się od siebie odcieniami skóry, na pewno nie ułatwia myślenia o innych w kategoriach równościowych. Kultura i doświadczenia wielu stuleci podpowiadają nam, że jeżeli tak długo ludzie dzielili się na lepszych i gorszych według kryterium koloru skóry i pojęcia „rasowej” wyższości, to coś w tym musi być. Liberalna kultura, w której żyjemy, uczy nas, że rasizm to nic dobrego, jednak nasza podświadomość nie musi się przecież poddawać takiej racjonalizacji.

Współczesna nauka o człowieku, z genetyką na czele, w żaden sposób nie potwierdza rasowych przekonań o tym, że ludzie biali są przez naturę stworzeni jako lepsi od ludzi o innych odcieniach skóry. Zróżnicowanie genetyczne wewnątrz tej białej „grupy rasowej” jest nawet większe niż różnice wynikające z porównania tych obu grup. Z faktu, że rodzimy się w jakimś odcieniem skóry, nie wynika więc, że posiadamy jakieś szczególne walory intelektualne czy artystyczne.

Kolor skóry to przede wszystkim ewolucyjny efekt dostosowania gatunku homo sapiens do życia w różnych warunkach klimatycznych na ziemi i ochrony przed słońcem. Według naukowców wszyscy ludzie mają skórę w jednym podstawowym kolorze – brązowym, ale o różnych odcieniach – od bardzo jasnego po ciemny. Decyduje o tym melanina, czyli związek organiczny odpowiedzialny za pigment, który chroni skórę przed działaniem promieni ultrafioletowych zawartych w promieniach słonecznych. Pod wpływem słońca tej melaniny wydziela się więcej i dlatego mamy to rozróżnienie odcieni skóry na białą (antropoidalną), żółtą (mongoidalną) czarną (negroidalną) oraz brązową (indoidalną). Ilość melaniny w skórze może też zwiększyć się tylko czasowo, gdy się opalamy, ale po pewnym czasie, gdy już tego nie robimy, poziom melaniny wraca do stanu wyjściowego.


Melanina to pigment, który odpowiada za barwę naszej skóry, włosów oraz tęczówki oka.
Źródło: shutterstock

U ludzi o białej skórze pewien procent tej populacji stanowią blondyni o niebieskich oczach, zwłaszcza w krajach skandynawskich, gdzie jest mało słonecznych dni w roku, a temperatury są bardzo umiarkowane. Dlatego też cząsteczek melaniny w cebulkach ich włosów jest niewiele i zachowują one jasny kolor. Co ciekawe noworodki ludzi o białej skórze na początku w ogóle nie mają w tęczówce melanin, dlatego ich oczy są niebieskie i zmieniają barwę dopiero wraz z rozwojem. U ludzi o innych odcieniach skóry melanina pojawia się w tęczówce oka jeszcze przed narodzinami.

Ewolucyjne dostosowanie do życia w klimacie gorącym polega więc na tym, że, aby chronić skórę tych ludzi przed poparzeniem ich organizmy wytwarzają duże ilości melanin obecnych w ich skórze, włosach i tęczówkach oczu, dlatego dominują tam brunetki i bruneci o ciemnej karnacji.

Podziały rasowe akcentujące wyższość jednych nad drugimi wynikałyby więc nie z natury, a z ludzkiej kultury opartej na potrzebie dominacji, walce o władzę, prestiż i bogactwo. Łączenie uprzywilejowanej pozycji w społeczeństwie z takim czy innym kolorem skóry ma bardzo długą tradycję, ale dla rasistowskiego myślenia białych ludzi szczególnie ważne są wydarzenia z XV wieku na Półwyspie Iberyjskim. Po prawie 700 latach walk władcy chrześcijańscy pokonali Maurów. Rekonkwista rozumiana jako odzyskanie utraconych ziem dobiegła końca. Zwieńczeniem tego procesu było zajęcie w 1492 roku przez połączone siły królestw Kastylii i Aragonii  ostatniego państewka muzułmańskiego w Andaluzji – Grenady. Poprzez małżeństwo królowej Kastylii Izabeli i króla Aragonii Ferdynanda powstała unia personalna tych państw o nowej nazwie Hiszpania. W tym samym roku z hiszpańskiego portu Palos de la Frontera wypłynął Krzysztof Kolumb mający za zgodą pary królewskiej szukać zachodniej drogi do Indii.

Władcy zjednoczonej Hiszpanii musieli się zmierzyć z potężnym problemem w polityce wewnętrznej dotyczącym tego, jak potraktować dużą wśród swoich poddanych mniejszość żydowską i muzułmańską. Czy wybrać rozwiązanie ideologiczne i wypędzić mniejszości wyznaniowe z kraju, czy praktyczne i zostawić żydów i muzułmanów w spokoju, licząc na ich powolną asymilację z katolicką większością Hiszpanii. Pełnili oni bowiem niezwykle ważną rolę w gospodarce tego kraju. Żydzi tradycyjnie dominowali w handlu i finansach, natomiast Maurowie słynęli jako świetni rolnicy, których zasługą było stworzenie sprawnie działającego systemu nawadniania pól w zawsze upalnym tutaj klimacie. Mieli też w swoim gronie wybitnych architektów i rzemieślników, których talenty doceni każdy, kto odwiedzi pałace Alhambry w Grenadzie, a także w Sewilli, Maladze czy Kordobie. Wraz z tym, jak armie chrześcijańskie wkraczały do kolejnych muzułmańskich miast Andaluzji, nasilała się presja na ludność żydowską, aby opuszczała kraj lub zmieniała wiarę, przyjmując chrzest.

Po tym jak w 1391 roku przez hiszpańskie miasta przetoczyła się fala antyżydowskich zamieszek wielu przedstawicieli tego narodu z obawy o życie faktycznie stało się nowymi chrześcijanami – konwertytami. Nawet jeżeli to nawrócenie w wielu przypadkach nie było szczere, to w I połowie XV wieku otwierało przed Żydami możliwości kariery urzędniczej i politycznej wcześniej dla nich niedostępne. W krótkim czasie konwertyci zdobyli silną pozycję w radach największych hiszpańskich miast – Kordoby, Toledo, Burgas, w gildiach kupieckich, na dworze władców Kastylii i Aragonii a nawet wśród duchowieństwa. Ta konkurencja w rywalizacji o władzę i wpływy zaniepokoiła stare elity katolickie, które broniły się, inspirując rozruchy antyżydowskie w wielu miastach.

W 1449 roku rajcy miejscy Toledo zabronili żydowskim konwertytom zajmowania stanowisk w służbie publicznej oraz ułożyli tzw. statuty o czystości krwi – limpieza de sangre uzasadniające gorsze traktowanie konwertytów tym, że nawrócenie na katolicyzm było pozorne i potajemnie kultywują obrzędy religii żydowskiej. Podchwyciły to inne hiszpańskie miasta. Początkowo władcy Kastylii i Aragonii a także papieże nie chcieli takiego prawnego podziału na starych i nowych chrześcijan, ale nacisk społeczny był tak silny, że ostatecznie przyjęto statuty o czystości krwi jako prawo państwowe. W 1492 roku para królewska Izabela i Ferdynand ogłosili wspólnie edykt o wygnaniu wyznawców judaizmu z Hiszpanii lub konieczności przyjęcia chrztu do końca lipca tego roku dla tych, którzy chcieli pozostać w kraju. Nowi chrześcijanie o żydowskim pochodzeniu nazwani konwertytami lub marranami byli odtąd pod czujnym okiem hiszpańskiej Inkwizycji powołanej w 1481 roku, głównie do tropienia wśród nich „kryptożydów”. Starzy chrześcijanie – cristianos viejos dla zapewnienia sobie monopolu władzy pilnie strzegli ekskluzywności swojej grupy. Przed zawarciem małżeństwa oczekiwano, że partner czy partnerka wykażą, iż do czwartego pokolenia w ich rodzinie nie było nikogo o pochodzeniu żydowskim czy muzułmańskim.

W XV wieku wśród hiszpańskiej szlachty niezwykle popularne staje się pojęcie „niebieskiej krwi” (sangre azul) która miała być czymś charakterystycznym dla ludzi o białej skórze ze starej katolickiej elity i stać się ich znakiem rozpoznawczym. Chodziło o to, że na nadgarstku wewnętrznej części dłoni widać często niebieskie żyłki tuż przy powierzchni skóry, pod warunkiem, że ta skóra ma jasny odcień. U osób o ciemnej karnacji jak w przypadku Żydów czy Maurów były one niewidoczne. Kiedy Hiszpanie zbudowali swoje imperium kolonialne w Ameryce, to statuty o czystości krwi również tam obowiązywały.

W Nowym Świecie to mieszanie szlachetnej niebieskiej krwi białych z krwią tubylczych Indian oraz czarnych niewolników sprowadzonych z Afryki było nieuniknione, ale pozycja społeczna człowieka była wprost zależna od tego, ile w jego żyłach płynęło tej najlepszej, tzw. „niebieskiej krwi”. Społeczeństwo kolonialne było więc kastowe. Na szczycie hierarchii stali oczywiście biali, niżej kreole i mulaci, na samym dole zaś ludność miejscowa bez żadnej domieszki krwi europejskiej.

Jeżeli ta sprawa była tak ważna dla losów jednostki i całej rodziny, nic dziwnego, że hiszpańscy kolonizatorzy nie tylko dbali o bladość swojej skóry, chronili się przed słońcem, ale też słabo widoczne żyłki na nadgarstkach dodatkowo malowali niebieską farbką, aby podkreślić tym samym swoją przynależność do białej elity. Hiszpańskie pojęcia sangre azul – niebieska krew – przetłumaczono na inne języki dla określenia cech właściwych osobom szlachetnego, arystokratycznego pochodzenia, w polskim języku brzmi ona nieco inaczej – błękitna krew.


„Błękitna krew”, żyły na nadgarstku,
Fot. confirmado.com.ve

W XVI-XVII wieku nie tylko w Hiszpanii, ale w całej Europie elity dbały o to, aby odróżniać się od prostych ludzi bladością swojej cery. Przywilejem szlachty i arystokracji było to, że nie musiały pracować fizycznie, od tego była służba. Wiadomo, że ktoś, kto pracował na świeżym powietrzu, był z konieczności opalony, skórę miał osmaganą wiatrem, dlatego dla kontrastu ci dobrze i szlachetnie urodzeni chronili się przed słońcem. Zwłaszcza kobiety poświęcały mnóstwo czasu na to, aby ktoś nie zarzucił im, że wyglądają jak wieśniaczki. Koniecznymi atrybutami kobiety eleganckiej i dbającej o swój wygląd były kapelusze, rękawiczki i parasolki. Warto może tutaj przypomnieć, że parasol wymyślono najpierw do ochrony przed słońcem, a dopiero później przed deszczem. Włoskie słowo para-sol znaczy dokładnie „ochrona przed słońcem” – „słońcochron”.

Szanująca się dama i kawaler nie wyszli wtedy z domu bez grubej warstwy makijażu i pudru na twarzy. Arystokracja naśladowała oczywiście swoich władców – angielska królową Elżbietę I Tudor, a francuska króla Ludwika XIV, którzy nie żałowali sobie kosmetyków. Kobieta elegancka z wyższej sfery nie tylko powinna była chronić skórę przed słońcem ale i dodatkowo ją wybielić. Za radą aptekarzy, bo w XVII i XVIII wieku to ich uważano za specjalistów w tym temacie kobiety piły ocet, sok z cytryny i robiły okłady z ogórków i mąki z bobu.

Jacques-Louis David Portret państwa Lavoisier, 1788, Fot. modnahistoria.pl

Właściwie każda dziewczyna mająca wtedy delikatną bladą cerę zwiększała automatycznie swoje szanse na zamążpójście, bo tym samym wysyłała sygnał, że nie spędza dużo czasu na świeżym powietrzu, zatem w domyśle lubi zacisze domowe i tam się będzie realizowała jako dobra żona i matka. W tamtych realiach życia zamożnych rodzin arystokratycznych smutny był los ich małych dzieci, które tak skutecznie chroniono przed słońcem, że wiele z nich chorowało na krzywicę z powodu niedoboru witaminy D, która uaktywnia się w organizmie pod wpływem promieniowania ultrafioletowego. Dzieci chore na krzywicę cierpią m.in. na łamliwość kości i deformację kręgosłupa prowadzącą do pojawienia się garbu.


Popiersie Nefertiti, żony faraona Echnatona, Fot. Wikipedia

Przez kilka tysięcy lat historii naszej cywilizacji właściwie cały czas dominował w modzie i sztuce model pięknej kobiety o jasnej, alabastrowej skórze twarzy i, co ciekawe, nie tylko w kulturze europejskiej. Swoją cerę starała się uczynić jasną słynna Nefretete, królowa starożytnego Egiptu i żona faraona Echnatona, tak chciały się prezentować światu chińskie księżniczki i japońskie gejsze.


Gejsza, Fot. Greg Elms

Cóż więc takiego niezwykłego wydarzyło się na przełomie XIX i XX wieku, że te wzorce urody i obyczaju uległy zasadniczej zmianie? Opalenizna z wyśmiewanej i pogardzanej karnacji skóry stała się pożądana i podziwiana.

W XIX wieku zaszły wielkie zmiany, jeżeli chodzi o model cywilizacji i przejście od gospodarki rolnej do przemysłowej. Rewolucja francuska przyspieszyła upadek struktur gospodarczych i politycznych feudalizmu, który istniał przecież bardzo długo, co najmniej tysiąc lat, od czasów monarchii Karola Wielkiego. Stare elity musiały przyjąć do wiadomości, że w nowych, kapitalistycznych realiach prawo ma być równe dla wszystkich, a każdy człowiek ma wolność osobistą i prawo zmiany miejsca zamieszkania. W XIX wieku korzystają z tego miliony chłopów, którzy w poszukiwaniu pracy przenoszą się ze wsi do miasta. Jeżeli ją znajdą, to będzie ona dla nich bardzo ciężka, zwykle trwająca 12-14 godzin dziennie na początku bez żadnych zabezpieczeń socjalnych – renty, emerytury czy urlopu.

W połowie XIX wieku już wiele miast w Europie i USA będzie liczyło po kilka milionów mieszkańców. Nawet prowincjonalna Warszawa rozwija się w ekspresowym tempie, bo w ciągu tylko jednego stulecia liczba jej mieszkańców wzrasta ze 100 do 800 tysięcy. Nowi mieszkańcy miast, dawni chłopi pańszczyźniani zmagają się z pracą w fabrykach, która pod wieloma względami jest nawet cięższa niż praca na wsi. Tam była skoncentrowana w okresie prac polowych, a na jesieni czy zimą można było odpocząć. W fabryce robotnicy przez cały rok pracowali bez wytchnienia  z małymi przerwami przy maszynach i taśmach produkcyjnych, od których nie mogli odejść. Nic dziwnego więc, że pod koniec tego stulecia symbolem człowieka z ludu nie będzie już osmagany słońcem i wiatrem chłop pracujący w polu, ale robotnik o bladej cerze, bo od rana do wieczora pracuje w dusznym pomieszczeniu fabrycznym z niewielkim dostępem światła słonecznego. W swoim mieszkaniu też ma niewiele lepiej, bo często gnieździ się ze swoją rodziną w ciasnej suterenie lub oficynie kamienicy.


Mężczyzna chory na gruźlicę, Baumgartner, 1929 r.,
Fot. CC BY 4.0 od Wikimedia Commons

Wiek XIX to nie tylko epoka boomu gospodarczego, industrializacji i wielkich wynalazków, ale też czas strasznej epidemii gruźlicy. Jak się ocenia ta choroba była przyczyną co czwartego zgonu w Europie i mogło na nią umrzeć nawet 80 milionów ludzi. Na gruźlicę zapadali nie tylko biedni robotnicy z przedmieść, ale także ludzie zamożni z klasy średniej i wyższej, wybitni artyści i pisarze. Zebrała ona wielkie żniwo zwłaszcza w I połowie XIX wieku. Wśród ofiar epidemii były między innymi trzy siostry Brönte, jedne z pierwszych w Anglii autorek kobiecych powieści, takich jak „Wichrowe wzgórza”, „Dziwne losy Jane Eyre”, wybitny rosyjski pisarz Anton Czechow, czy nasz wieszcz Juliusz Słowacki. Jednym z objawów gruźlicy u chorego była bladość twarzy, dlatego w II połowie XIX wieku szybko zmienia się nastawienie do opalenizny i szerzej do wysiłku fizycznego na świeżym powietrzu. Nie było wprawdzie wtedy lekarstwa na gruźlicę ale lekarze zalecali chorym wyjazd w góry lub nad morze dla zmiany klimatu, wypoczynek i dobrą wysokokaloryczną dietę. To wtedy zaczynają powstawać uzdrowiska i sanatoria dla gruźlików z obowiązkowym „leżakowaniem” na werandzie, gdzie chory przykryty kocem wystawiał twarz do słońca. W takich realiach sanatorium dla gruźlików w szwajcarskim Davos toczy się akcja najważniejszej powieści Tomasza Manna „Czarodziejska góra”. Takie metody leczenia znajdują też naukowe uzasadnienie w badaniach duńskiego lekarza Nielsa Ryberga Finsena, który dowiódł, że promieniowanie ultrafioletowe ma pozytywny wpływ na stan zdrowia gruźlika. W 1903 roku otrzymał za swoje odkrycia Nagrodę Nobla.


Werandowanie w sanatorium w Zakopanem, Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

W tym samym czasie amerykański lekarz i wynalazca John Harry Kellogg upowszechnił swoją teorię o helioterapii, czyli o leczeniu rożnych schorzeń światłem słonecznym i ruchem na świeżym powietrzu. W sanatorium w Battle Creek w Michigan, gdzie pracował, zalecał swoim pacjentom także dietę własnego pomysłu składającą się z płatków kukurydzianych i masła orzechowego. Był tak w tym przekonujący, że na pokolenia zmienił nawyki żywieniowe milionów Amerykanów.

Przedstawiciele klas wyższych pod koniec tego stulecia „łapią” opaleniznę i tężyznę fizyczną, wyruszając na piesze wędrówki po górach, uprawiając amatorsko różne dyscypliny sportu, między innymi bardzo wtedy popularne wioślarstwo, tenis, kolarstwo i gimnastykę. Powstają też pierwsze kluby sportowe. To zainteresowanie sportem zainspiruje Francuza Pierra de Coubertina do wskrzeszenia idei dawnych igrzysk olimpijskich. Pierwsze nowożytne Igrzyska odbyły się w 1896 roku w Atenach i w niewielkim stopniu przypominały zarówno te antyczne, jak i zawody znane z XX, a zwłaszcza XXI wieku. Trwały tylko tydzień, mogli w nich wziąć udział wyłącznie sportowcy amatorzy, którzy co więcej musieli w dużej mierze sami sobie sfinansować koszty pobytu w Atenach. Niewielka grupka około 200 zawodników reprezentowała bardziej samych siebie i swoje kluby sportowe niż kraje, z których pochodzili. W tych pierwszych igrzyskach doby nowożytnej nie było miejsca dla kobiet sportsmenek. Dla Coubertena idea olimpijska służyła temu, aby lepiej wychować młodzież przez sport i kształtować charaktery młodych ludzi w duchu szlachetnej rywalizacji. Wiadomo, że późniejsze Igrzyska Olimpijskie zostaną przejęte przez sprytnych polityków i przedsiębiorców dla realizacji celów nie mających wiele wspólnego z pierwotną ideą olimpizmu. Jednak wtedy, na przełomie wieków, było to dowartościowanie aktywnego stylu życia, atrakcyjnego dla ówczesnych elit.

To otwarcie na słońce i naturę przybierało niekiedy zaskakujące formy, bo wtedy też rodzi się ruch naturyzmu, czyli wspólnego opalania się nago. W 1901 roku w Berlinie powstaje pierwsza organizacja zrzeszająca naturystów, która szybko znajduje naśladowców w całej Europie.

W 1923 roku Coco Chanel francuska projektantka mody i celebrytka bawiła się ze swoimi przyjaciółmi w Cannes. Po powrocie z rejsu była mocno opalona i zamiast na kilka dni zostać w hotelu i zrezygnować z życia towarzyskiego, jak to było wtedy w zwyczaju jeszcze tego samego wieczoru zjawia się na raucie. Swą mocną opalenizną budzi sensację, ale i zazdrość innych kobiet. Coco Chanel wylansowała w modzie swój własny sportowy styl atrakcyjny dla młodej, nowoczesnej kobiety, która świadomie rezygnuje z gorsetu, nosi włosy krótko przycięte na chłopczycę, luźną, wygodną sukienką tuż za kolano i oczywiście nie wstydzi się swojej opalenizny. W latach międzywojennych taki model urody i styl ubierania się lansowały pisma kobiece w całej Europie, także w Polsce. Tym sposobem opalenizna stała się modna w XX wieku, a skóra osmagana wiatrem i słońcem o brązowym odcieniu kojarzyła się ze zdrowiem i wyższym statusem społecznym kogoś, kogo było stać na wypoczynek, relaks i podróże.

Młoda Coco Chanel, Fot. Corbis Historical, Getty Images

Ten zachwyt dla opalenizny nieco osłabł, gdy lekarze zaczęli ostrzegać, że nadmierna ekspozycja na słońce grozi poparzeniem skóry i w konsekwencji może doprowadzić do nowotworu, a przynajmniej przedwczesnego starzenia się skóry. W odpowiedzi na te ostrzeżenia przemysł kosmetyczny i usług pielęgnacji ciała zaproponował specjalne olejki i kremy chroniące i nawilżające skórę w trakcie opalania lub możliwość korzystania z solariów. Bo ludzie pomimo świadomości tych zagrożeń, wtedy i teraz, nadal chcą mieć brązowy odcień skóry, ale okazjonalnie niejako w trybie wakacyjnym.

Natomiast tak na co dzień w polskim społeczeństwie ten ciemniejszy odcień skóry niekoniecznie jest dobrze postrzegany, bo wiele osób kojarzy go z migrantami z Bliskiego Wschodu i Azji Południowo-Wschodniej. To rodzi obawy i nieufność podsycaną przez media społecznościowe i prawicowych polityków, a do niedawna także przez telewizję publiczną. Często też pojawia się zbitka pojęciowa, że przybysze z Indii, Pakistanu czy Bangladeszu to wyznawcy islamu, a więc może zwolennicy skrajnych ugrupowań islamistycznych sięgających po terror. To oczywiście duże uproszczenie, bo przecież równie dobrze mogą być oni hinduistami czy buddystami.

Przy okazji odżywają też dawne schematy myślenia, zwłaszcza wśród starszych osób pamiętających z czasów swojej młodości całkiem liczne grupy Romów, nazywanych wtedy Cyganami. Ich przodkowie pochodzili z Indii i przybyli na nasze ziemie już w XV wieku. Przez pokolenia wędrowali z miejsca na miejsce w malowniczych taborach, żyjąc na obrzeżach ówczesnego społeczeństwa, często jako ludzie wyjęci spod prawa, oskarżani o drobne kradzieże, oszustwa, zajmowanie się magią i wróżbiarstwem.

W nieco innym aspekcie także Żydów, których pierwsze gminy były obecne w średniowiecznej Polsce już w XII wieku, z powodu innej kultury i religii traktowano jak obcych. Ich odrębność podkreślały dodatkowo „semickie rysy twarzy” i ciemny odcień skóry. Obie te mniejszości etniczne w Polsce doświadczały w trakcie II wojny światowej podobnego losu eksterminacji przez nazistów. W gettach i obozach zagłady zginęło około 90% polskich Romów i Żydów. W chwili zagrożenia ich ciemny odcień skóry, kolor oczu, kształt nosa stawał się wyrokiem śmierci wypisanym na twarzy, z którym było bardzo trudno znaleźć schronienie w polskim środowisku. Doświadczenia z tamtych lat pokazują, jak trudno się otworzyć na inność i spróbować poznać obcego. Można bowiem żyć długo w tym samym miejscu, ale nie razem – tylko obok siebie, w równoległych światach, tak jak to było przed II wojną ze społecznościami żydowską i romską, które w niewielkim stopniu mieszały się z polską społecznością.

Według naukowych prognoz socjologów i demografów w ciągu najbliższych 5-10 lat zderzymy się z kolejną dużą falą migrantów, czy tego chcemy, czy nie. Stoimy jako „lokalsi” przed wielkim wyzwaniem kulturowym i organizacyjnym, jak sobie z nimi ułożymy relacje. Czy zaproponowany model asymilacji będzie na tyle uczciwy i przemyślany, że nasi nowi obywatele, sąsiedzi i koledzy z pracy o czarnym, brązowym czy żółtym odcieniu skóry powiedzą z dumą: tak chcemy tu być, to nasze miejsce na ziemi, bo czujemy się Polakami o hinduskich, marokańskich czy wietnamskich korzeniach? Czy też może będzie to postawa łaskawego przyzwolenia na życie obok nas, pod warunkiem, że ci przybysze będą użyteczni i bezkonfliktowi? Czyli takie funkcjonowanie nie razem, ale w światach równoległych. Czas pokaże.

Współcześnie pejoratywne określenia osób o ciemnej karnacji pojawiają się nie tylko u nas. W Hiszpanii takim odpowiednikiem ciapatego jest słowo moreno, o kimś mocno opalonym, ale także o migrantach z Afryki Północnej, głównie z Maroka, niechętnie w Hiszpanii widzianych. Co ciekawe słowo to pochodzi od dawnego określenia ludności berberyjsko-arabskiej – Maurów, z którymi chrześcijanie tak długo toczyli boje o panowanie nad Półwyspem Iberyjskim. Maurowie stanęli po 1492 roku wobec podobnego dylematu co Żydzi: emigrować czy przyjąć chrzest. Tych, którzy zdecydowali się na to drugie rozwiązanie, nazywano Moryskami („Małymi Maurami”). Im też już po przyjęciu chrześcijaństwa zarzucano, że zrobili to nieszczerze i dalej w tajemnicy modlą się do Allacha, podejrzewano o szpiegowanie na rzecz muzułmańskiej Turcji, z którą w XVI wieku Hiszpania prowadziła wojny. Cały czas byli śledzeni przez szpiegów Inkwizycji.

W roku 1609 król Filip III wydał edykt o ich ostatecznym wygnaniu z kraju. Zrobiono to w bardzo brutalny sposób, przy użyciu wojska i dopuszczając się wobec nich wielu gwałtów. Moryskowie uciekali statkami do muzułmańskich krajów Afryki Północnej, ale tam z kolei przyjmowano ich wrogo jako religijnych odszczepieńców. Stracili więc starą ojczyznę, ale nie zyskali nowej.

Teraz w drugą stronę z Maroka i Algierii płyną do Hiszpanii łodzie z nielegalnymi migrantami, w większości muzułmanami, wśród których może są też potomkowie dawnych Morysków. Historia zatoczyła koło, a ciąg dalszy nastąpi…

Marek Urban