Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem na ulicy polskiego miasta ludzi w maskach antysmogowych? Wydaje mi się, że był to rok 2016, w czasie mojej kolejnej wizyty w Krakowie. Wtedy byłem tym zaskoczony i traktowałem to jako dziwactwo przewrażliwionych ekologów. Owszem widziałem takie obrazki w mediach przedstawiających problemy miast azjatyckich – Pekinu czy Seulu, ale u nas chyba nie jest aż tak źle?
Moje ówczesne myślenie tłumaczy może taka okoliczność, że urodziłem się w Jaworznie, mieście na obrzeżach Górnego Śląska, a tam mieliśmy pod dostatkiem kopalń, elektrowni, a nawet wielkie zakłady chemiczne produkujące środki owadobójcze. Byłem oswojony z widokiem szaroburego osadu na parapetach okien i liściach drzew, ciężkiego porannego powietrza, które odbierało ochotę na głębszy haust powietrza. Po tych kilku latach moja świadomość zagrożeń ekologicznych jest większa i lepiej rozumiem rodaków zakładających maseczki antysmogowe, chociaż sam tego nie robię.
fot.depositphotos.com
Co by jednak nie mówić, to widok na ulicach ludzi w maskach na twarzy nie jest czymś normalnym i budzi co najmniej niepokój, a może i strach przed nadciągającym zagrożeniem. Specjaliści już je opisali i nazwali, to drobinki pyłu niewidoczne dla naszych oczu, które znajdują się w zanieczyszczonym powietrzu i gdy nim oddychamy przenikają bezpośrednio do naszych płuc i krwioobiegu, a kiedy już się tam znajdą osłabiają odporność organizmu na różne choroby. Według różnych raportów liczba przedwczesnych zgonów w Polsce, gdzie powietrze jest jednym z najbardziej zanieczyszczonych w Europie, wynosi obecnie ok. 50 tys. osób. Dla porównania w wypadkach komunikacyjnych ginie ok. 3 tys, a w wyniku samobójstw ok. 6 tys. osób.
Przyzwyczailiśmy się już do codziennych raportów o stanie powietrza w polskich miastach, zwłaszcza w sezonie zimowym. Brzmią one czasami jak raporty z frontu – uwaga, uwaga wróg nadchodzi, Kraków już zajęty, Warszawa jeszcze się broni, sytuacja jest dramatyczna w całym kraju , wskaźniki pyłów zawieszonych PM 2,5 i PM10, przekroczone o 200% normy WHO…!! To, że nie wybucha panika, wynika tylko z tego, że działania tych drobinek PM 2,5 jest rozciągnięte w czasie na wiele lat i z tego powodu nikt od razu nie umiera na ulicach.
Inaczej było w połowie XIV w., gdy do Europy z głębi Azji, na statkach genueńskich kupców przybyła najstraszniejsza jak dotąd epidemia dżumy, nazwana czarną śmiercią lub morowym powietrzem. Dopiero w XIX w. odkryto jej prawdziwe przyczyny i wskazano jej sprawców – bakterie Yersina pestis – przenoszone przez pchły znajdujące się w sierści szczurów. Choroba miała postać bakteryjną i wirusową. W pierwszym przypadku na skórze po ukąszeniu pchły tworzyły się czarne plamy, stąd określenie „czarna śmierć”. Zaatakowane były węzły chłonne chorego w okolicach pachwin, krocza i szyi, gdzie pojawiały się ropiejące wrzody. W przypadku choroby wirusowej zarażenie następowało drogą kropelkową, bo chory bardzo mocno kaszlał, dostawał wysokiej gorączki i najczęściej umierał na zapalenie płuc. Prawdopodobnie śmiercionośna siła tej epidemii polegała na tym, że często chory musiał się zmagać z obu wersjami tej choroby jednocześnie. Nic dziwnego, że miała ona błyskawiczny przebieg i zarażeni dżumą umierali po 3-5 dniach, jeżeli szczęśliwie przeżyli ten czas, zwykle wracali do zdrowia.
Strój ochronny lekarza z czasów epidemii dżumy
fot.wikipedia
Ówczesna medycyna była kompletnie bezradna wobec takiej tragedii. Lekarze, których było zresztą bardzo niewielu, robili co w ich mocy. Przygotowywali różne ziołowe mikstury, ale to chorym nie pomagało. Bardziej skupiono się więc nie tyle na leczeniu zarażonych, co na profilaktyce. Aby była ona skuteczna, trzeba było poznać przyczyny choroby.
W 1348 roku król Francji Filip VI poprosił największe autorytety medyczne z Uniwersytetu w Paryżu o przygotowanie takiego raportu. Otóż zdaniem lekarzy, przyczyną tych nieszczęść był niekorzystny układ planet Jowisza, Marsa, Saturna, które w 1345 r. znalazły się w jednej linii i weszły w tzw. koniunkcję.
Ten zewnętrzny impuls miał uwolnić na ziemi gnijne opary, tzw. miazmaty, znajdujące się w szczelinach ziemi, bagnach i rozlewiskach. Tak powstało złe morowe powietrze, które przez oddech i pory skóry przeniknęło do organizmów ludzi. Co w tej sytuacji robić? Co radzili lekarze? Wstrzemięźliwość w korzystaniu z przyjemności stołu, łoża, ale także ograniczenie jak się tylko da gorących kąpieli, gdyż po nich w skórze otwierały się pory, przez które zaraza łatwo przenikała do organizmu. Skóra z rzadka myta z czasem twardniała i stawała się zdaniem lekarzy jak pancerz, od którego odbijało się „morowe powietrze”. Lekarskie zalecenia w poł. XIV w. z czasem stały się powszechnie obowiązującą normą. W 1538 r. król Francji Franciszek I kazał zamknąć wszystkie publiczne łaźnie, a przecież łazienki w domach prywatnych były wtedy luksusem zarezerwowanym dla nielicznych. Na ponad 300 lat i bogaci i biedni Europejczycy mieli w sprawach higieny wspólne zdanie: „częste mycie skraca życie” i można to robić tylko od święta.
Jednym z miast najbardziej dotkniętych dżumą była Wenecja. W ciągu roku zmarło prawdopodobnie 70% mieszkańców miasta. Lekarze robili wszystkie co w ich mocy. Niektóre pomysły okazały się bardzo dobre, między innymi separacja osób chorych od zdrowych oraz poddanie osób przybywających do Wenecji 40-dniowej kwarantannie (łac. quarantena, czyli 40). Lekarze idąc do chorych zabezpieczali się wkładając specjalny strój z grubej wełny, na twarz zakładali okulary i maskę w kształcie głowy ptaka z długim dziobem. W środku tego dzioba znajdował się pojemnik z aromatycznymi ziołami lub olejkami eterycznymi uzyskanymi z goździków i gałki muszkatołowej. Te aromaty miały stworzyć taką zaporę zapachową chroniącą lekarza przed zgniłym, morowym powietrzem. Niestety takie zabezpieczenia też nie działały i lekarze obok księży byli tą grupą mieszkańców, którzy bardzo szybko trafiali na tamten świat.
Jak zanotował w swoim dzienniki pewien notariusz z Piazency Gabriele de Mussis ,ludzie wpadali w panikę, paraliżował ich strach przed tym, co nieuniknione „wszędzie słychać było płacz i panowała żałoba, śmiertelność była tak wielka, że ludzie bali się oddychać .”
Według relacji świadków bardzo dramatyczna była też sytuacja w Awinionie, gdzie w poł. XIV urzędował papież Klemens VI. Świadek wydarzeń Marchionne Stefani pisał, że ofiar dżumy było tak wiele, że chowano je warstwami w zbiorowych mogiłach. Jako Włoch miał w tym opisie skojarzenia kulinarne, porównał bowiem wysiłki grabarzy do robienia lasagne, z kolejnymi jej warstwami. Kiedy w Awinionie zajęto już wszystkie grunty wyznaczone do pochówków, papież uznał wtedy wody Rodanu za miejsce poświęcone, tak aby można było wrzucać trupy do rzeki. Sam papież uniknął śmierci dzięki pomocy i radom osobistego lekarza Guy de Chauliaca – jednego z najlepszych w tym czasie. Nie znał lekarstwa na dżumę, ale miał genialną intuicję jak się przed nią chronić. Zalecił papieżowi, aby nie opuszczał swojego pałacu w Awinionie. Kazał ustawić dla niego tron papieski na dziedzińcu pałacu i palić ognisko wokół niego. Faktycznie w takich warunkach pchły i szczury miały do papieża utrudniony dostęp. Wiemy już też ze współczesnych badań, że bakterie dżumy nie lubią wysokiej temperatury powietrza.
W latach 1347-51 w całej Europie zmarło 22 miliony ludzi, co stanowiło ok. 30% ówczesnej populacji. Dla porównania w czasie strasznej II wojny światowej liczba ofiar w Europie była podobna ale stanowiło to wtedy nie więcej niż 5% ludności kontynentu.
W XX wieku widok ludzi w maskach na ulicach mógł zapowiadać albo dobrą karnawałową zabawę albo zbliżającą się kolejną wojnę. W okresie międzywojennym prężnie działała w Polsce organizacja paramilitarna – Liga Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej. Jej zadaniem było przygotowanie ludności cywilnej do spodziewanego ataku przeciwnika przy użyciu gazów bojowych. Instruktorzy uczyli nie tylko samego zakładania maski, ale i poruszania się w niej. Liga organizowała długie marsze w maskach gazowych, zarówno w miastach, jak i w warunkach terenowych. Strach przed zagazowanym powietrzem był jak najbardziej uzasadniony. Po raz pierwszy gazu bojowego użyli Niemcy w 1915 r. przeciwko armii francuskiej pod Ypres i armii rosyjskiej pod Bolimowem koło Skierniewic. W jednym i drugim ataku wykorzystano chlor, za radę genialnego niemieckiego chemika, pochodzenia żydowskiego – Fritza Habera. Przeciwnicy Niemców byli kompletnie tym zaskoczeni, żołnierze nie posiadali masek gazowych. W czasie I wojny światowej w wyniku ataków gazowych ucierpiało w sumie 1,3 mln żołnierzy. Zginęło ok. 100 tys., pozostali tracili wzrok, na dłuższy czas byli sparaliżowani, mieli trwałe zmiany w świadomości.
Ćwiczenia Ligii Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej w Katowicach w latach 30-tych.
fot.nac.com
Jedną z ofiar takiego ataku gazowego w północnej Francji, wiosną 1918 roku był starszy szeregowiec armii niemieckiej Adolf Hitler. Ostatnie pół roku wojny spędził w szpitalu, bo na pewien czas stracił wzrok. Jedna z teorii, moim zdaniem całkiem sensowna, tłumaczy genialne i diabelskie zarazem cechy osobowości przeszłego wodza III Rzeszy, właśnie skutkami tego zatrucia gazowego. Hitler wcześniej był człowiekiem niczym specjalnie nie wyróżniającym się z tłumu.
Obawy sztabowców, że w czasie II wojny światowej przeciwnik użyje broni masowego rażenia w postaci gazów bojowych nie sprawdziły się. Wyprodukowano jednak tysiące ton tej trucizny. Po 1945 roku niepotrzebne już pojemniki z gazem bojowym zatopiono w wodach Bałtyku. Jest to w tej chwili największa tykająca bomba ekologiczna w naszym regionie. Warto o tym pamiętać, gdy wygrzewamy się na pięknych, piaszczystych plażach naszego morza.
Paradoks II wojny światowej polegał między innymi na tym, że miliony niewinnych ludzi straciło życie nie w wyniku użycia gazów bojowych w miastach ale od środka chemicznego przeznaczonego pierwotnie do walki z insektami i do dezynfekcji odzieży. – słynnego cyklonu B. Był skuteczny i tani. Wystarczyło użyć tylko 4 kilo tego środka, aby zagazować w komorze krematorium 1000 osób. Koszt 20 reichsmarek, to pewnie jakieś 100 dzisiejszych złotych.
Dodam jeszcze, że cyklon B wymyślił wraz ze swoimi głównie żydowskimi współpracownikami Fritz Haber, ten sam, który namówił armię niemiecką do użycia chloru jako broni masowego rażenia. Szczęśliwie dla niego zmarł w 1934 roku i nie dożył czasu, gdy jego środek chemiczny do walki z insektami posłużył do eksterminacji milionów Żydów- swoich rodaków. Zawsze swoje działania tłumaczył głębokim umiłowaniem niemieckiej ojczyzny. Nie potrzebował sławy i pieniędzy, bo jako genialny chemik otrzymał w 1918 roku nagrodę Nobla za syntezę amoniaku z azotu i wodoru, co otwierało drogę do przemysłowej produkcji nawozów sztucznych. Dzięki temu skokowo zwiększyły się plony, a Haber zarobił miliony. Po objęciu władzy przez Hitlera w 1933 roku, musiał opuścić Niemcy. Ważniejsze od jego zasług było to, że miał żydowskie pochodzenie.
Jego polityczne zaangażowanie już wcześniej stało się przyczyną osobistej tragedii. W 1917 jego pierwsza żona Klara popełniła samobójstwo, strzelając do siebie z jego służbowego pistoletu. Uznawała go za współwinnego cierpień i śmierci tysięcy żołnierzy, ofiar ataków gazowych. Nie potrafiła dalej żyć z tą świadomością.
Czynność oddychania jest dla nas czymś tak naturalnym i instynktownym, że myśl o zatrutym powietrzu, które przy tej okazji wnika do naszego organizmu budziła i nadal budzi uzasadniony lęk. Próbujemy go jakoś oswoić. Kiedy zaraza ustąpiła z Wenecji, ci co przeżyli wyszli na ulice, aby tańczyć i cieszyć się, że przeżyli ten kataklizm. Maska z ptasim dziobem, która miała chronić lekarzy w czasie epidemii posłużyła za pierwowzór maski karnawałowej.
Spójrzcie też na maseczki antysmogowe – to czasami prawdziwe perełki designerskiej sztuki, w różnych fantazyjnych kształtach i kolorach. Tłum ludzi w maskach na ulicach miast może obecnie być zapowiedzią wesołej zabawy karnawałowej, takiej jak w Rio czy Wenecji, jak i wstępem do demonstracji ulicznych. W 2012 roku przez europejskie miasta przetoczyły się demonstracje, głównie młodych ludzi, niechętnych dyrektywie UE ograniczającej swobodę korzystania z zasobów Internetu tzw. Acta 1. Wielu z nich miało na twarzach białe maski z charakterystycznymi czarnymi wąsikami nawiązujące do postaci Guya Fawksa. W 1605 roku próbował zabić króla i parlamentarzystów wysadzając salę obrad, za co został powieszony. Demonstranci przeciwni Acta 1 osiągnęli wtedy swój cel – przepisy zostały cofnięte.
Aktywiści Anonymous, ubrani w maski Guya Fawkesa
fot. wikipedia
Ten buntowniczy potencjał maski, w tym wypadku maski klauna dobrze uchwycili i pokazali twórcy filmu „Joker”. Kontrowersyjny pomysł filmowego bohatera na załatwienie swoich porachunków ze światem może niestety w realnym świecie, znaleźć swoich naśladowców.
Marek Urban
Wszystkim czytelnikom moich tekstów życzę udanej zabawy karnawałowej. Może tym razem na balu maskowym? Macie czas do 25 lutego, bo dzień później to już Środa Popielcowa.